Marzena Sowa – autorka komiksów, m.in. autobiograficznego pt. „Marzi” (wraz z Sylvainem Savoia), opowiadającego o Polsce lat 80. i 90. z perspektywy kilkuletniej dziewczynki. Właśnie ukazała się najnowsza część tej serii.

W październiku, na zaproszenie Brukselskiego Klubu Polek (BeKaP), Marzena Sowa poprowadziła zajęcia w Szkole Europejskiej (EEB1) w Brukseli.

Wyjechałaś na studia do Francji i tu przyszedł ci do głowy pomysł na komiks o dziewczynce z czasów PRL-u. Chciałaś opowiedzieć o tym doświadczeniu Francuzom? Prześladowały cię wspomnienia dzieciństwa w dość ponurym wówczas kraju?

Wszystko zaczęło się od Sylvaina (Sylvain Savoia, rysownik). W Wigilię, tuż po kolacji, którą spędziłam z jego rodziną, opowiedziałam mu historię o karpiu – jak to mój tato kupował żywą rybę na rynku, biegł z nią do domu, puszczał wodę do wanny i wrzucał do niej szybko karpia. Sylvain nie mógł w to uwierzyć. Taka egzotyczna historia. On wiedział coś niecoś o Polsce z francuskich gazet z tamtego okresu, czyli prawie same złe rzeczy – stan wojenny, strajki, problemy; Polak papieżem, Lech Wałęsa itp. Ale nic nie wiedział o normalnym życiu. Zachęcił mnie, żebym spisała swoje wspomnienia, gdyż mogę je łatwo zapomnieć – już nie mieszkam w Polsce, kraj bardzo się zmienił. Nie ma już karpia w wannie, są filety. Mamy duże lodówki i prąd jest nieprzerwanie. Sylvain czytał moje teksty, stwierdził, że to ciekawa historia, dobry materiał na komiks. Zaczął robić szkice. Pokazał swojemu wydawcy. Tak zaczęła się przygoda z „Marzi”.

Moje dzieciństwo nie było ponure, właśnie to chciałam pokazać. Mimo kolejek, braku podstawowych produktów, mimo strajków i innych problemów ja miałam fajne, kolorowe dzieciństwo. Wiadomo, było dużo trudnych, przykrych chwil, ale takie chwile zdarzają się wszędzie i każdemu, obojętnie, w jakim reżimie się żyje.

Opowiedziałaś o czasach PRL-u widzianych oczami małej dziewczynki. O karpiu na Wigilię, o kolejkach, o nieosiągalnych pomarańczach, ale także o wielkiej historii – o Solidarności, strajkach, stanie wojennym, Czarnobylu, papieżu Polaku – zawsze jednak zachowując perspektywę małej dziewczynki. Jak ci się to udało? Nie znałaś przecież wszystkiego z własnego doświadczenia.

Wszystkie historie, które opowiadam, należą do mnie. Natomiast niektóre z nich nie są tylko i wyłącznie moimi wspomnieniami. „Marzi” to historia nie tylko o moim dzieciństwie, ale też historia o życiu mojej rodziny, w sumie też może o dzieciństwie innych polskich dzieci z okresu PRL-u. Często moje wspomnienia, gdy je spisuję, konfrontuję z moją rodziną. Rzadko coś mi dopowiadają, zazwyczaj to ja jestem uważana za chodzącą rodzinną encyklopedię. W komiksie „Marzi” po raz pierwszy wróciłam do tego okresu dzieciństwa. Piszę tę historię po francusku. Może dzięki temu łatwo mi wejść w ten czas na nowo, bo mam nowe, francuskie spojrzenie, francuskie słowa nakładam na moje polskie emocje. Poza tym dzieciństwo jest takim okresem, który zawsze będzie mocny, bo to jest chyba podstawa każdego człowieka, taki fundament pod dom, którym będzie już dorosły człowiek. Na nim wyrośnie. Jest więc czymś, co w nas głęboko siedzi i zawsze będzie obecne. Natomiast niekoniecznie się do tego często wraca. Ja zaczęłam od pisania historii o karpiu, kolejne historie czekały na mnie zaraz potem. Wystarczyło tylko otworzyć to pudełko i wszystkie wspomnienia otrzepać z kurzu.

Osiągnęłaś wielki sukces za granicą. Kto czyta twoje komiksy? Dorośli czy dzieci? Czego szukają? Egzotyki, opisów nieznanego kraju czy tego, co uniwersalne? Bo są tam też zapisane doświadczenia uniwersalne każdego dziecka – samotność, lęki (przed pająkami), niechęć do jedzenia, wstyd, śmierć ukochanego zwierzątka…

„Marzi” to komiks dla wszystkich. Moi najmłodsi czytelnicy mają po sześć, siedem lat. Nie wiem, czego szukają, to im trzeba zadać to pytanie. Wiem, co znajdują. Historię o prawdziwym życiu w kraju, który już nie istnieje, taką podróż w przeszłość, w inną rzeczywistość. Niemniej jednak jeśli ta historia wydaje się totalnie egzotyczna, to wiele osób, które dzielą się ze mną swoimi wrażeniami po lekturze, znajduje w niej uniwersalny charakter. Na targach książki w Brukseli podeszła do mnie młoda kobieta, mówiąc mi, że „Marzi” to jej dzieciństwo. Zapytałam, skąd jest w Polsce, ale ona Polski nie znała w ogóle, to znaczy poznała ją trochę w „Marzi”. Pochodziła ze Szwajcarii, była w moim wieku i to, co ją głównie naznaczyło, to właśnie codzienne życie, sposób, w jaki mała Marzi funkcjonuje w świecie dorosłych, jak próbuje się w niego wpisać, zrozumieć, co się dzieje wokół niej. Jej zabawy z innymi dziećmi czy stosunki z rodzicami – to właśnie w tym rozpoznała się ta czytelniczka.

Jest jakiś smutek w tym zapisany. Czy to smutek naszej historii czy dzieciństwa w ogóle?

Są czytelnicy, którzy uważają, że w „Marzi” jest smutek, że jest nostalgia. Są tacy, którzy nie przestają się śmiać, czytając mój komiks. Każdy ma inne podejście do tych historii. Wydaje mi się, że jest w tym dużo takich polskich, może trochę rozchwianych, emocji, dużo radykalnej radości i radykalnego smutku. Taki roller coaster. Może trochę właśnie ta słowiańska dusza. Ja nie planuję mojego pisania. Gdy zaczynam, nie jestem w stanie przewidzieć, jaki będzie ton, nawet jeśli dobrze wiem, o czym piszę. Natomiast zawsze próbuję zachować równowagę emocjonalną.

Co spowodowało, że zdecydowałaś się stworzyć komiks o powstaniu warszawskim? To tragiczne 63 dni dzieła Polaków, z drugiej strony otacza je kult niemal religijny. Powstańcze emblematy zdobią odzież patriotyczną, używają ich kibice… Jaka jest twoja historia powstania?

Skontaktował się ze mną belgijski rysownik. Chciał, żebym mu napisała jakiś scenariusz, chciał historii miłosnej rozgrywającej się w Polsce. Spotkaliśmy się w Brukseli. Chciałam go wypytać o jego zainteresowania, zanim zabiorę się za pisanie. Gdzie mogłaby się rozgrywać akcja, w jakim okresie. On był zafascynowany powstaniem warszawskim. Ja nie. Dużo mi o tym opowiadał, bardzo dużo. Ale jeśli w moim opowiadaniu chcę pisać o dzisiejszej Polsce, to czemu nie. Wróciłam do domu, nie wiedząc za bardzo, od czego zacząć taką współpracę.

W „Pêle-Mêle” wpadł mi w ręce zbiór wierszy Różewicza. Zaczęłam je czytać. Potem zaczęłam czytać inne polskie wiersze. Zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo jestem Polką. Jak tylko polskie wiersze udaje mi się czytać, wzruszać się nimi, totalnie w nie wejść. Jak poezja francuska czy też w innych językach w ogóle do mnie nie przemawia. I od tych wierszy przypomniały mi się lata licealne, gdy uczyliśmy się o powstaniu; książki o powstaniu, które każdy polski dom ma (przynajmniej mam taką nadzieję), historie, które się o tym wydarzeniu słyszało od dziadków, wujków czy rodziców. I pewnego dnia w rozmowie z moim wydawcą wspomniałam, że teraz dużo czytam o powstaniu warszawskim. Na co usłyszałam odpowiedź: „A, powstanie w getcie, chcesz coś o tym napisać?”. Wtedy zdałam sobie sprawę, że tak, że chcę coś napisać, ale nie o powstaniu w getcie, tylko właśnie o warszawskim. Gdyż jest to wydarzenie dramatyczne, bardzo ważne nie tylko dla Polaków, ale także na skalę europejską, i jest ważne, żeby również tutaj było znane.

Moja współpraca z belgijskim rysownikiem się nie powiodła. Ale spotkałam Krzysztofa Gawronkiewicza, który jest doskonałym ilustratorem. Dałam mu do przeczytania mój tekst. To była pierwsza część. Mamy podobne spojrzenie na tę historię. Tutaj, podobnie jak w „Marzi”, pokazuję codzienne życie w roku 1944 – jak ludzie się dostosowywali do warunków, jak sobie radzili, jak mimo wojny, bomb i wszechobecnego zagrożenia śmiercią mieli chwile radości. A samo powstanie jest ciężkim wydarzeniem, bolesną historią. Właśnie teraz z Gawronem pracujemy nad drugim tomem, gdzie już stricte mówimy o powstaniu, i emocjonalnie nie jest to najłatwiejsza praca. Natomiast na pewno nie gloryfikujemy tego wydarzenia.

Piszesz: „mój dom jest ze mną, jestem jak ślimak”, a z drugiej strony tematyką twoich książek jest Polska właśnie. Od lat mieszkasz za granicą. Jaki masz dziś stosunek do polskości?

Ja chciałam uciec od Polski, od polskości. Urodziłam się Polką, chciałam być tylko człowiekiem, bez definicji skąd i po co. Ale trudno jest w ten sposób. Od lat mówię po francusku. Mówię o Polsce, bo zdałam sobie sprawę – może w sumie do tego dorosłam, może mi to było potrzebne, to była taka chwila buntu nastolatki – że Polskę mam w sobie, gdziekolwiek bym się udała. Czy jestem we Francji, Belgii czy Kenii, jestem polskim ślimakiem i tyle. Staram się wracać do Polski regularnie, cała moja rodzina tam mieszka, kilku przyjaciół, ludzi dla mnie ważnych. Natomiast piszę też komiksy, w których Polska się nie pojawia. Może nie bezpośrednio (jest na pewno zawsze jakiś polski element – pani Jola, która robi pierogi dla francuskich dzieci na przykład), ale nawet jeśli Polska nie jest głównym tematem, to ja na pewno piszę w polski sposób, na pewno moje emocje są polskie, moje odczucia, moja konstrukcja francuskich zdań. Cokolwiek bym napisała, to zawsze będzie polskie.

Właśnie ukazał się najnowszy tom historii o Marzi. Czy masz już plany na kolejną książkę?

Z „Marzi” planujemy dojść do czasu mojego wyjazdu do Francji w 2001 roku, kiedy to nareszcie udało mi się zrealizować moje wielkie marzenie – wyjechać. To będzie ostania część, lecz zanim do niej dojdziemy, minie trochę czasu – wcześniej jest okres licealny, okres buntu, a potem studia w Krakowie. Jeszcze kilka lat pracy przed nami. Poza tym pracuję nad innymi komiksami, głównie dla młodych czytelników. Jest też drugi tom „Powstania” – właśnie w trakcie rysowania. Będzie komiks o bardziej współczesnej Polsce, może coś o Babie Jadze (jak kiedyś uda mi się ją spotkać, bo od lat mnie unika), a także wkrótce adaptacja pewnej powieści, w ogóle z Polską niezwiązanej.

rozmawiała Aneta Boratyńska

prezeska BeKaP-u

Gazetka 167 – grudzień/styczeń 2018