Nie mam absolutnej władzy nad swoimi bohaterami

Zadebiutowała w roku 1997 książką „Przegryźć dżdżownicę”. Od tamtej pory wydała 4 zbiory opowiadań i 11 powieści, z czego dwie – „Ja wam pokażę” i „Nigdy w życiu” – doczekały się adaptacji filmowych. Pod koniec października 2012 roku ukazała się jej najnowsza książka „Houston, mamy problem!”, w której Katarzyna Grochola przeistacza się w mężczyznę, aby lepiej poznać i pokazać innym jego sposób myślenia, jego priorytety. Z pisarką rozmawia Filip Cuprych.

Filip Cuprych: Nie pisze pani książek science fiction, więc na kim je pani bazuje? Kto jest pierwowzorem bohaterów?

Katarzyna Grochola: Gdyby tak przyjrzeć się dokładniej mojej ostatniej książce, może się okazać, że to jednak jest fikcja. Może nie science, ale jednak.  W „Houston, mamy problem!” jestem facetem, którym prywatnie przecież nie jestem. Mężczyźni mi przy tej książce bardzo dużo pomogli. Opowiadali mi o swoich relacjach z matkami, o tym, jak i co o nich samych myślą kobiety. Mówili na przykład, że nie mogą się obejrzeć za jakąś kobietą na ulicy, bo już żony myślą, że są zdradzane. Mówili też, że nie myślą bez przerwy o jednym… wiadomo o czym.  To mi bardzo pomogło zrozumieć faceta.

Na kim w takim razie opierała pani jego postać?

Na bardzo wielu mężczyznach, wliczając w to moich przyjaciół, z których jeden na przykład kolekcjonuje łyżeczki, a inny starą porcelanę. Główny bohater nie jest jednym, konkretnym mężczyzną, który siedziałby non stop obok mnie, a ja bym go analizowała i na tej podstawie tworzyła postać książkową. Byli też mężczyźni, dla których jedyną miłością życia jest matka, zastępująca wszystkie inne miłości.  To, że matka jest miłością życia, jest OK. Gorzej, jeśli to jedyna miłość.

Ale przecież nie wszyscy mężczyźni zbierają łyżeczki i porcelanę…

To prawda, ale to przykład na to, że rzadko kiedy kobieta jest dla mężczyzny całym światem.  A dla kobiety, kiedy ona się zakocha, świat przestaje istnieć i ona podporządkowuje go związkowi, mężczyźnie.  To właśnie kobieta potrafi wszystko rzucić i pójść za mężem na drugi koniec świata, a nie odwrotnie. Najpiękniejszy list, jaki chyba w ogóle w życiu dostałam, był od mężczyzny z kilkudziesięcioletnim stażem małżeńskim. Zaraz po publikacji „Houston, mamy problem!” napisał mi, że wytapetuje sobie moją książką mieszkanie, bo wreszcie ktoś napisał, że mężczyzna od kobiety różni się zasadniczo i na zawsze i może jego żona to zrozumie (śmiech). Zawsze będą ci, którzy lubią mnie czytać, i ci, którzy nie lubią.  A ja spokojnie będę pisać, dopóki będę mieć siłę i ochotę.

Jak to uczucie – mieć świadomość absolutnej władzy nad bohaterem książki, którą pani pisze?

Ja mam władzę nad bohaterem tylko do pewnego momentu. Potem on już zaczyna się buntować i tupać nogami.

No tak, ale to pani pisze jego historię i to pani może mu zgotować piekło albo zostawić w spokoju.

Tak, ale ja bohatera wymyślam z całym zapleczem psychologicznym. On jest spójny. On nie może pod koniec książki na przykład zabić sześciu małych dziewczynek. Gdybym miała nad nim władzę absolutną, tobym to zrobiła.  Ale on zaczyna tupać nogami i krzyczeć: „Nie! Ja się urodziłem w takiej rodzinie, ja tak pracowałem, ja się opiekowałem matką, jako dziecko nie krzyżowałem piesków i nie nadmuchiwałem żab! Nie zrobię tego, co chcesz napisać!  To nie ja! Znajdź sobie innego bohatera”.  Taką sytuację miałam w „Kryształowym Aniele”, kiedy próbowałam połączyć Sarę z mężczyzną, który wydawał mi się dla niej.  Ale ona tupnęła nogą i powiedziała „Moment! On być może mnie kocha, ale mnie nadużył. Ja nie jestem taką idiotką”.  Władza nie jest więc absolutna.

Dwie książki doczekały się ekranizacji. (…) Jaki ma pani wpływ na powstawanie scenariusza? Zapiera się pani i mówi, że ma być tak jak w książce?

Nie, nie. Scenariusz rządzi się zupełnie innymi prawami. Miałam jakiś wpływ na scenariusz w przypadku pierwszego i drugiego filmu.  W pierwszym akceptowałam wszystkie zmiany, które były wprowadzane, ale to była wspólna praca.  W przypadku drugiego filmu napisałam scenariusz, który się w ogóle nie ukazał.  Tam było kilka osób plus aktorzy, którzy zmieniali wszystko.  To smutne, bo nawet nie miałam szansy zobaczyć tego, co ostatecznie napisano.

Czy to sprawiedliwe, że określa się pani książki jako „literaturę kobiecą”?

„Literatura kobieca” chyba dlatego, że kobiety po prostu więcej czytają.  W ogóle.  Ale ja nie wiem, co to znaczy, że literatura jest kobieca albo męska. Gray jest męski czy kobiecy?

Nie wiem. Nie czytałem.

No to ja też nie mogę powiedzieć, czy jestem pisarką typowo „kobiecą” (śmiech).  Ale poważnie? Nie czytał pan Greya?

Nie… i zaczynam się powoli stresować…

U mnie cały czas leży w łazience.

(…)

Łatwo jest wybrać temat książki, bohaterów, motyw przewodni? Pytam, ponieważ Internet pełen jest najróżniejszych historii „z życia wziętych”, więc być może osobie piszącej niewiele zostaje do wyboru?

Ja nie jestem „internetowa”, więc jakoś specjalnie się w tym świecie nie poruszam, nie szukam inspiracji, nie przegrzebuję stron. Poza tym nie mogę korzystać z historii innych ludzi, chyba że mam na to absolutną zgodę. Miałam ostatnio trzy fascynujące historie osób, które zgodziły się, aby zmienić je w książki.  Ale nie opiszę ich, bo to nie byłabym ja. One były zbyt tragiczne.  W życiu prywatnym mogę być specjalistką od tragedii.  W życiu służbowym równoważę wszystko.

(…) w Internecie pełno jest tragedii, łez, uśmiechów, sukcesów, w większości są to też historie prawdziwe, więc jaki osoba pisząca ma wybór, skoro czytelnik już o tym wszędzie przeczytał?

Nie sądzę, żeby wszystko w Internecie było prawdziwe. Internet daje poczucie anonimowości, dla wielu jest polem do wylania frustracji, ludzie rzadko kiedy piszą „dziękuję, mój mąż był miły”. Częściej pojawiają się teksty w stylu „zapier*** tego ch***”.  Tematów na książki nigdy nie zabraknie. Miałam niedawno w ręce Stary  Testament z XVI w., to było mistyczne przeżycie. Płyty CD mogą nie przetrwać, ale książki jak najbardziej.

Nie ma pani jednak wrażenia, że Internet zabija książkę?  Tę drukowaną, namacalną?

To się bardzo łatwo obroni.  Wystarczy jedna dobra awaria prądu.  Wtedy ludzie zrozumieją, że tylko książki zostaną im do czytania. Świecą nie obsłużą połączeń internetowych.  Ale za to przy świecy można poczytać, można trzymać się za rękę, porozmawiać. Myślę, że książki dadzą sobie radę z technologią i że ludzie nie są na tyle durni, żeby z książek całkowicie zrezygnować.

Już nawet Jackie Collins zdecydowała się na e-book, bo tak czytelnikom łatwiej i szybciej sięgnąć po jakiś tytuł. Nie obawia się pani, że książka drukowana z czasem stanie się obiektem muzealnym?

Nie, nie.  Absolutnie. Swoją drogą, ja też będę się decydować na e-booki w najbliższym czasie, ale nie dlatego, żeby odsunąć książkę tradycyjną.  Ten Grey, którego wspomniałam wcześniej, bestseller światowy, ukazał się najpierw w wersji elektronicznej. Potworny sukces książki spowodował, że została ona dopiero potem wydana w wersji papierowej. I także bije rekordy popularności. Można mieć obie wersje. Ja na plaży wolę książkę niż elektroniczny gadżet. Książka pachnie. Komputer nie pachnie. Nie… (śmiech), książki nie znikną. Mój wnuk przez półtorej godziny potrafi grać w jakąś grę, w której wszystko wybucha, ale przed pójściem spać czyta jeszcze 80 stron książki, bo chce.  Taki jest jego wybór.

Ile razy zdarzyło się, że wyrzucała pani temat do kosza, dochodziła do wniosku, że nie może o tym czy tamtym napisać?

Prawie jedna trzecia zawsze jest wyrzucana z książki przed oddaniem do druku. Mozolnie skracam, poprawiam, usuwam niektóre wątki. Jednak bardzo rzadko wyrzucam cokolwiek do kosza. Najczęściej przenoszę wszystko, co usuwam z książki, do folderu „Różne”. Czasami mogę tego użyć w innych książkach. Nic nie ginie.

A czy zdarzało się tak, że wydawca narzucał zmiany?

Nie.  Wydawca nie ingeruje w treść książki.  A od kiedy profesor Bralczyk dał mi pozwolenie na tworzenie i używanie nowych słów, chylę głowę przed poprawkami redakcyjnymi książki, ale nie pozwalam na modyfikacje słów w rodzaju „uprzezroczystnić”.  W języku polskim istnieje słowo „uprzezroczyszczać”, ale moim zdaniem ono jest brzydkie, brzydko brzmi. Ile razy korekta napisze mi, że to jest błąd, tyle razy ja to odrzucę.  Tuwim pisał „anieleli po kolei”. Słowa „anieleć” też nie ma w słowniku.

Jak ważne są dla pani nagrody? Czy to właśnie one są motywujące? (…)

Nie, to nie nagrody motywują. Chociaż z drugiej strony to delikatna nieprawda. Za „Houston, mamy problem!” dostałam ASA Empiku, a to tak naprawdę nagroda czytelników.  ASY przyznawane są za najlepiej sprzedające się książki w roku minionym. Biorąc pod uwagę fakt, że książka „Houston, mamy problem!” ukazała się w październiku i mimo to była najlepiej sprzedającą się książką w ciągu całego roku, to spore osiągnięcie.  Takie nagrody mnie niezwykle cieszą.  To jest pochwała od samego czytelnika, jego wyraźny głos „lubimy cię, pisz dla nas”. Najbardziej motywujące są jednak spotkania z czytelnikami. Zawsze.

W którymś z wywiadów z panią przeczytałem, że nie chce pani trafić do podręczników czy lektur, „bo przestaną panią czytać”.  Wydawało mi się, że marzeniem pisarza jest znalezienie swojego tytułu wśród lektur.

Zdarzyło się tak, że dostałam listy od nauczycieli z pytaniem, czy mogą pracować na dwóch moich opowiadaniach i w ten sposób włączyć je do lektur.  To były opowiadania „Drugi brzeg” i „Kot mi schudł”.  To było miłe. Czy książka „Nigdy w życiu” mogłaby być obowiązkowa…?

Dlaczego nie? Przecież dzisiaj już nie czyta się na zasadzie drogi przez mękę.

To nawet nie chodzi o drogę przez mękę, tylko bardzo często młodzi ludzie ograniczają czytanie lektur do skryptów z Internetu. Nie! (śmiech). Nie chciałabym, żeby czytano mnie z przymusu.

(…)

Ma pani misję obrony czystości języka polskiego?

No jasne, że mam. Jestem przecież pisarzem.  To jest wpisane nie tylko w mój zawód, ale też w moją duszę, we mnie samą. Bardzo dbam o język polski, bo on gdzieś powoli zanika w jakichś takich „spoko”, „nara”.

Ale jeśli chce pani dotrzeć do młodszego czytelnika, to wypadałoby, żeby posługiwała się pani jego językiem.

Tak, ale zawsze to będzie ten sam język polski. Nawet kiedy w „Nigdy w życiu” wprowadziłam żula, który posługiwał się slangiem, to jednak ciągle to był język polski, twór giętki, który nie może zniknąć.  To jedyne, co mamy.

Czy to, że została pani pisarką, to wypadkowa wcześniejszych zajęć, których się pani podejmowała: salowa, pracownica biura matrymonialnego, dyrektor składu celnego, sprzątaczka w Anglii?

Ja byłam pisarką również wtedy, kiedy wykonywałam te zawody. Po prostu musiałam z nich żyć. Odkąd pamiętam, wiedziałam, że będę pisać. Niemal jak Jack London. On też wiedział, że będzie pisać, ale imał się najróżniejszych zawodów.  Tak, byłam w Anglii sprzątaczką, byłam też kimś w rodzaju dozorcy w sklepie jubilerskim (…) chyba 25 lat temu.

Wtedy ludzie wyjeżdżali z Polski z innych powodów niż dzisiaj. Dziwi się pani Polakom, że opuszczają kraj?

Zupełnie się nie dziwię, ponieważ świat się zmniejszył. Do Londynu można się dostać szybciej, niż jedzie się do  Wałbrzycha, w którym mam rodzinę. (…) Cieszę się, że nie ma granic. Można się czuć Polakiem, można się czuć obywatelem świata. Jedno drugiego nie wyklucza.  Wiem, że wielu Polaków, którzy nie wyjechali, określa emigrantów mianem „szczurów”, „uciekinierów”, „zdrajców”.  Ale tu znowu wracamy do tego, czym jest Internet.  Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby piszący takie słowa siedział w jakiejś pipidówce, zazdrościł wszystkim dookoła, nie miał ani pomysłu, ani odwagi zarobić na bilet i też z możliwości wyjazdu skorzystać, zaryzykować, podkasać rękawy i nawet zamiatać w Anglii ulice.  Ale przy okazji skorzystać, nauczyć się czegoś, poznać coś, dotknąć czegoś, być częścią nowego świata.

 

Dziękuję za rozmowę.

Filip Cuprych

Pełna wersja wywiadu dostępna na stronie www.polarityinternational.com

 

Gazetka 130 – kwiecień 2014