Co to znaczy, że słowo jest wolne? Czy znaczy to jedynie, że nikt nie może wpływać przemocą na to, co mówimy, jak i kiedy?

Jeśli brać pod uwagę tradycję, historię i literaturę, okaże się, że idea słów na wolności nowa nie jest. W Biblii czytamy, że mowa jest jak strzała, której nie da się zatrzymać, jak ognik, który mimo niewielkich rozmiarów potrafi palić i niszczyć. Raz wypowiedziane słowo zaczyna hulać sobie po świecie bez nadzoru, przynosząc jednym radość, a innym ból i cierpienie. Starożytni, autorzy Pisma Świętego i średniowieczni filozofowie doskonale zdawali sobie z tego sprawę i robili, co mogli, by nauczyć nas, że język czasem lepiej trzymać za zębami. Jeśli dobrze się zastanowimy nad pojęciem wolności słowa, jakim tak często w dzisiejszych czasach rzuca się nam w twarz, to okaże się, że nie do końca rozumiemy, co ono oznacza.

„Mam prawo mówić to, co myślę!”, „To moje zdanie, mam prawo, żeby tak mówić” – takie i inne powtarzanie do znudzenia frazy mają usprawiedliwić każdy, nawet najbardziej niedorzeczny sąd, najbardziej kontrowersyjną i obrzydliwą wypowiedź. Politycy, gwiazdy, dziennikarze i ludzie na ulicy ciskają w siebie epitetami i wylewają na siebie pomyje, starając się rozcieńczać je wspomnieniem wolności wypowiedzi. Jednak nie zrobi się z szamba perfumerii, jak powiedział klasyk. Jeśli nazwie się kogoś – np. lekarza – dajmy na to mordercą, zasieje ziarno podejrzenia bez dowodów, zrobi fetę wokół zatrzymania i wystąpi parę razy w telewizji, nadal rzucając mięsem, to można oczekiwać, że ktoś słowa nasze sprawdzi. A jeśli okaże się, że są one kłamstwem i potwarzą? Wtedy zamiast przeprosić i bić się w piersi, wystarczy zasłonić się prywatną interpretacją, wolnością wyrażania opinii – i po sprawie.

Nazwanie kogoś w publicznej debacie lewakiem, komuchem, obrońcą systemu, pachołkiem Watykanu, małpą w czerwonym albo zerem pod wolność słowa nie powinno podpadać, a jakoś nadal o niej w takich kontekstach słyszymy. Czy obrażanie, wyzywanie i oczernianie to podstawowe prawa zapisane w konstytucji? Już słyszę te podniesione glosy: „Nie, ale tak myślę, mam prawo”. Nie, nie masz. Mowa nie jest potężniejszą siłą, niż nam się wszystkim wydaje, nie można bełkotać bzdur i sądzić, że nic się nie dzieje. Pomijając fakt, że wygadywanie idiotyzmów na czyjś temat jest karalne, to zasłanianie się jakąś źle pojętą wolnością słowa jest objawem zwyczajnego strachu. Tak jak dzieciak, który rozbił babci ulubioną wazę, robi wszystko, żeby się wywinąć, tak my usiłujemy odwracać kota ogonem i usprawiedliwiać każde słowo, które bez chwili zawahania z siebie wyrzucamy.

Najzabawniejsze jest to, że w przypadku wolności słowa doskonale widać działanie prawa Kalego. Ja mogę paplać, co mi ślina na język przyniesie, ale jeśli ktoś zaczyna wycierać sobie gębę mną, ooo, wtedy kończy się wolność, a zaczyna walka w błocie. Zastanawia mnie, dlaczego przyznajemy sobie sami prawo do obrażania kogoś, zasłaniając się opinią i wolnością, a odbieramy prawo do podobnej „wolności wypowiedzi” innym.

„Lewacy” walczący z „pisowcami” są prawdziwą kopalnią przykładów na potwierdzenie, że wolność słowa nie ma nic wspólnego z tym, co się ostatnio dzieje w języku. Już jedno wejście na strony skupiające zwolenników jednej czy drugiej frakcji pokazuje, że wszystkie granice zostały dawno przekroczone. Nie oszczędza się kobiet, starców i dzieci, również tych chorych. Kpi się ze śmierci, choroby i osamotnienia. Ilość wylanych po obu stronach pomyj dowodzi, że sięgnęliśmy językowego i moralnego dna. Tworzenie fake newsów, trollowanie, osobiste wycieczki, ataki widać po obu stronach, mimo że, jeśli zapytać, to wszyscy domagają się szacunku, powołują na moralność i wolność, Boga i Idee. Zacietrzewienie i oburzenie jednej strony na to, co powiedziała ta druga, może jednak paradoksalnie okazać się światełkiem w tunelu. Może pod skorupą nienawiści nadal dycha jakiś jeden zdrowy neuron, który może rozwinąć się w mózg i uratować sytuację.

Otacza nas nieustanny szum, w mediach i na ulicy. Wszędzie ma być głośno, dużo, ale niekoniecznie mądrze. Gada się, żeby gadać, a nie po to, żeby coś powiedzieć. Ba, unika się zdań z sensem, bo jeszcze okażą się zbyt mądre, a przez to nudne? Stracimy oglądalność, bez wrzasku i grubego słowa nikt nas nie zechce. Kto czyta dobra prasę, opinie nieokraszone kłamstwem i kalumnią? Nikogo nie obchodzi sens, prawda i język; chodzi o to, żeby wylewać z siebie potok bez najmniejszego sensu, żeby mówić, a jednocześnie nie powiedzieć nic. Nauczyliśmy się, że podaje nam się gotowe opinie, nie musimy sami szukać i analizować, bo wszystko mamy na tacy. Przejmujemy więc zdania wypowiedziane przez kogoś innego i klaszczemy w łapki, podskakując z radości, nie zastanawiamy się ani nad sensownością tego, co się nam podrzuca, ani nad jakością. Wiadomości, debaty publiczne i wystąpienia polityków nie mają za zadanie wyjaśnienia zdarzeń i ukształtowania opinii – chodzi w nich o to, by się pokazać, pokrzyczeć i zniknąć, bez ujawnienia, że się nie ma nic do powiedzenia. Wtedy poklepią po pleckach i może będzie jakiś awans. O tych przecież, którzy mówią mądrze, nikt już nie pamięta, a szkoda.

 

Anna Albingier

Gazetka 178 – luty 2019

Tekst z 2017 r.