Dominikę pamiętam ze szkoły podstawowej. Energiczna brunetka z zawadiackim uśmiechem. Ani na przodzie klasy, ani w tyle. Taka fajna, życzliwa dziewczyna z sąsiedztwa. Problemy zaczęły się w siódmej klasie. Z fizyki pała, z matmy nie lepiej. Gasła w oczach, kurczyła się, wycofywała. Została na drugi rok. W ósmej klasie powtórka z rozrywki. Skończyłam podstawówkę i o ciemnowłosej Dominice zapomniałam na trzy dekady. Do ubiegłego lata…
ZŁY POLICJANT
Jeszcze dziś ściska mnie w dołku na myśl o złowrogiej chemiczce, która podczas pierwszej lekcji w liceum upokorzyła mnie na forum klasowym. Moja nonszalancja wobec tablicy Mendelejewa nie przypadła jej do gustu. Epitety, których użyła, aby określić moją osobę, nadal dźwięczą mi w uszach, choć od pamiętnej lekcji upłynęło, bez mała, trzydzieści lat!
Co wtedy czułam? Wstyd. Dostałam lufę i skompromitowałam się przy nowych kolegach i koleżankach. Rezygnację. Aplikowałam do jednego z najlepszych liceów w mieście, a prawdopodobnie dostałam się z przypadku i długo nie zagrzeję w nim miejsca. Zażenowanie. Chemia nigdy nie była moją mocną stroną. Jak widać, nadal nią jest, i pewnie nigdy nie będzie. Poczucie niesprawiedliwości. Dlaczego padło na mnie? Czy tylko ja mam pecha? Bezsilność. Nigdy nie będę mieć szansy na zrobienie drugiego pierwszego wrażenia.
Uczymy się dla siebie, a nie dla ocen. Jednak przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, a rodzice, uczniowie i nauczyciele nawykli do klarownego systemu nagród i kar. Moi rodzice też nie wychodzili przed szereg. Przebrnęłam przez chemię w czteroletnim liceum. Płacząc i zgrzytając zębami. Ocena była dla mnie komunikatem, jak dużo brakuje mi do ideału. Trudno było się cieszyć z szóstek z polskiego, skoro na chemii ledwie doganiałam ogony.
W szkole jedynka to wykroczenie. Nie ma przestrzeni na błędy, porażki. A przecież nawet dziecko, które uczy się chodzić, musi się przewrócić kilkaset razy, nim opanuje nową umiejętność. A gdy już postawi pierwszy krok, czekają je salwy oklasków, sesja fotograficzna i telefony z gratulacjami. Ja też chciałam świętować pierwszą czwórkę z kwasów i zasad, ale padłam ofiarą podejrzeń o ściąganie z kartki sąsiadki dzielącej ze mną ławkę. Zdaje się, że łatka osła przykleiła się do mnie na amen. Oceny etykietują.
Nawet przez myśl mi nie przeszło, że chemii warto się uczyć. Bo skąd wiedzieć, jak działa płyn do rozmrażania szyb, środek do udrażniania rur, proszek do pieczenia czy tabletka od bólu głowy? Jak mogłam cieszyć się samym procesem zdobywania nowych umiejętności, skoro skupiałam się na wynikach? Przez całą szkołę wiedza i oceny były dla mnie zagadnieniami odseparowanymi od siebie. Bez związku. W domu nikt nie sprawdzał, co wiem, za to nagminnie studiowano mój dzienniczek uczniowski, jakby to właśnie w nim skrywała się wiedza tajemna na temat moich talentów (czy też ich braku) i rokowań na przyszłość.
Ze szkolną skalą jest jeden problem. Od dekad pokutuje przekonanie, że dobry uczeń po skończeniu szkoły zasiądzie w radach nadzorczych firm notowanych na giełdzie, a słaby to przegryw z góry skazany na porażkę. Tymczasem oceny często nie mają przełożenia na późniejsze powodzenie w życiu. Dlaczego? W szkole prym wiodą z reguły dzieci obdarzone dobrą pamięcią i zdolnościami werbalnymi. Gładko radzą sobie z wypowiedziami ustnymi i pisemnymi, a przyswojenie nowego materiału nie przyprawia ich o ból głowy. Jeśli nawet mają braki, łatwo je zakamuflują. Dzięki dobrej opinii, która snuje się za nimi jak litościwy anioł, wybaczone zostaje im każde niedociągnięcie. W życiu tymczasem potrzebny jest szereg różnych kompetencji, których szkoła nie uczy, nie sprawdza i… nie ocenia. Miłosz Brzeziński w książce „Biznes, czyli sztuka budowania relacji” przytacza wyniki badań pokazujących cechy wspólne milionerów, którzy budowali swoje fortuny od zera. Aż 44 proc. takich osób było dyslektykami. Musieli włożyć ogromny wysiłek w to, co innym przychodzi łatwo. Przyzwyczajenie do ciągłej pracy nad sobą i uczenia się na własnych błędach przekłada się na późniejsze sukcesy.
DOBRY POLICJANT
Czy oceny szkolne mogą mieć wpływ na przyszłość ucznia? Jasne, dobre noty ułatwiają dostęp do renomowanych uczelni i programów studiów, co z kolei może wpłynąć na szanse znalezienia lepiej płatnej pracy. Mogą także kwalifikować uczniów do stypendiów naukowych, co może im pomóc w pokryciu kosztów studiów. Jednak istnieją również inne czynniki – umiejętności miękkie, doświadczenia życiowe, kontakty społeczne, pasja, motywacja i determinacja – które przynoszą w życiu wymierne korzyści. Dlatego oceny, chociaż mogą być środkiem do celu, nie są jedynym determinantem szczęścia. Ważne jest, aby traktować edukację jako część szerszego procesu rozwoju osobistego i zawodowego.
Ocena występuje często w roli instrumentu kary lub nagrody. Czy zawsze działa? Niekoniecznie. Jej wymiar słabnie każdorazowo, kiedy jest przeciągnięty w jedną albo drugą stronę. Ani dziesięć jedynek, ani dziesięć szóstek z rzędu nie wpływa na jakość kształcenia. Czy oceny są złe? Nie. Ale zdecydowanie przeceniane. I przereklamowane jako narzędzie motywacji. Budują fałszywe wyobrażenie o wartości dziecka. Ocena to tylko jedna z wielu metod do mierzenia postępów. Komunikat, nad czym należy popracować. Do tego służy szkoła, nieprawdaż?
Nikt w dorosłym życiu nie spytał mnie, przez ile lat otrzymywałam świadectwa z czerwonym paskiem. Nikt też nie pochwalił za maturę z wyróżnieniem i dyplomy z kolejnych kierunków studiów. Kiepskie noty z chemii nie zdefiniowały reszty mojego życia, choć przysięgam, że za każdym razem, kiedy syn prosi mnie o pytanie na wyrywki z układu okresowego pierwiastków, dostaję wysypki – pokrzywki stresowej.
A co u Dominiki? Latem ubiegłego roku oprowadzałam belgijskich znajomych po moim rodzinnym mieście. Piotrkowska, reprezentacyjny deptak Łodzi, jedna z najdłuższych ulic handlowych w Europie. Centrum życia społecznego. Elitarne restauracje, kawiarnie, puby i kluby. Muzea, wystawne wille, secesyjne kamienice z eklektycznymi fasadami. W jednej z nich prestiżowy salon fryzjerski. Luksusowe wnętrze, z przewagą jasnych barw. Duże lustra i ciekawe w formie lampy. Dziesięć designerskich foteli. Na podłokietnikach kryształowe kieliszki z musującym prosecco.
Zobaczyłam jej charakterystyczny zawadiacki uśmiech przez witrynę. Ciekawość zwyciężyła – weszłam do środka. Dominika po skończeniu z dwuletnim poślizgiem podstawówki nie liczyła na dobrą szkołę średnią, ale też nie pchała się na siłę tam, gdzie nie widziała dla siebie miejsca. Skończyła osiedlową fryzjerską szkołę zawodową. A później jeden kurs za drugim – koloryzacja, strzyżenia w kątach przekierunkowanych, przedłużanie, art styling, koki i upięcia, trychologia, marketing społecznościowy. Na ścianach obitych tkaniną przypominającą japoński jedwab dumnie błyszczą oprawione w ramy dyplomy. Pasja, którą w sobie odkryła, wydała wymierne owoce. Salon, w którym ją zobaczyłam, jest jej dzieckiem. Wypracowany, wymuskany, dopieszczany. Talent Dominiki przyciąga tabuny kobiet pragnących posiadać czupryny jak z żurnala. Każda gotowa jest zapłacić krocie, byle jej skalpu dotknęła magiczna ręka właścicielki przybytku. Czy Dominika osiągnęła sukces? No ba!
Dzień Dobrej Oceny, choć nie jest oficjalnym świętem, obchodzony jest 3 czerwca w wielu polskich szkołach. To również okazja, aby poruszyć z dzieckiem tematy związane z porównywaniem się z innymi, a także samemu zastanowić się nad wpływem oceniania i wyrażania raniących opinii. Moment jest idealny – świadectwa, biuletyny już blisko.
Wieloletni prezydent Stanów Zjednoczonych George W. Bush podczas jednej z wizyt na Południowym Uniwersytecie Metodystów powiedział do studentów: „Do tych, którzy dzisiejszego popołudnia uzyskali na dyplomach wysokie odznaczenia i honory, mówię: dobra robota! A do trójkowych studentów powiem tak jak zawsze: ty też możesz zostać prezydentem!”. Mówił o sobie.
Sylwia Znyk
Gazetka 232 – czerwiec 2024
Artykuły miesiąca
OCENA TO NIE WYROK
- Artykuły miesiąca
- Odsłony: 310