Sami komplikujemy sobie życie. Nawet kiedy uda nam się wyjść z kłopotów i wydaje się, że wyciągnęliśmy wnioski, nie mija wiele czasu, a lądujemy w kolejnych tarapatach. Zmienia się tylko sceneria. Jeszcze dobrze nie zakończymy jednej toksycznej relacji, a już na horyzoncie pojawia się nowa, więc lecimy w jej kierunku jak ćma do światła. Dopiero co udało nam się znaleźć pracę, ale w tej nowej także nie układa nam się ze współpracownikami. Maltretowana żona po raz kolejny wycofuje oskarżenie i chociaż mogłaby zakończyć swoje cierpienie, nie robi tego, twierdząc, że nie chce zranić męża. Nie do uwierzenia, a jednak bardzo często tak się dzieje. Kłopoty ciągną się więc za nami, bo tylko pozornie robimy wszystko, aby od nich stronić.

Co się dzieje w naszej głowie i jakiej lekcji nie odrobiliśmy, że tak uporczywie popełniamy wciąż te same błędy? Nie rodzimy się przecież ze skłonnością do szkodzenia sobie. Źródła trzeba szukać we wczesnych, czasem bardzo trudnych doświadczeniach. Żyjemy źle i popełniamy wciąż te same błędy nie dlatego, że taką mamy ochotę, ale dlatego, że nie widzimy i nie umiemy znaleźć innego rozwiązania. Czasu dzieciństwa i dorastania już nie przywrócimy, ale możemy mu się przyjrzeć i zrozumieć powody swego zachowania. Osoby, którym nie dane było wychowywać się we wspierającym, pełnym miłości i szacunku domu, w dorosłym życiu będą prawdopodobnie walczyć o miłość, starając się na nią w jakiś sposób zasłużyć. Będą się przy tym czasami uciekać do tak dramatycznych środków, że kolejni partnerzy, znajomi, a nawet ich własne dzieci w pewnym momencie tego nie wytrzymają i zerwą kontakty.

Osoby, które cierpią na pewien rodzaj „niedokochania w dzieciństwie”, często podkreślają, jak bardzo się starają i poświęcają dla swoich bliskich, domagając się tym samym uznania i wdzięczności. Ale w zamian bliscy w końcu zaczynają się na nie złościć i od nich dystansować. Bo jak długo można funkcjonować, będąc przymuszanym do nieustannego okazywania wdzięczności i szacunku? Tym bardziej że często bliscy wcale nie oczekują, a nawet nie chcą aż takiego zaangażowania i poświęcenia z drugiej strony. Dlaczego? Ponieważ najzwyczajniej im to ciąży. Wtedy padają słowa takie jak: „Wcale cię o to, co dla mnie robisz, nie prosiłem”, „Nie chcesz, to nie rób, ale nie wymagaj ode mnie wiecznej podzięki” czy „Nie musisz się tak dla mnie poświęcać”. W efekcie obie strony są nieszczęśliwe i mają poczucie krzywdy. Jedni czują się niedoceniani, a drudzy nie chcą żyć z kimś, kto ich psychicznie obciąża i nieustannie domaga się uwagi i docenienia.

Wielu ludzie sprawia wrażenie, jakby wcale nie szukali w życiu dobrze rokującej relacji, ale dokładnie odwrotnie – powtarzali wcześniejsze relacje, z powodu których doznali psychicznych urazów. Kręcą się więc w błędnym kole seryjnych niepowodzeń i porażek, których w pewnym sensie doświadczają na własne życzenie.

W pracy psychologicznej z patogennymi skryptami zachowań odkrywamy pewne sztywne struktury i przekonania, jak np. takie, że tylko dramatyczne wyrażanie uczuć zapewni miłość i uwagę drugiego człowieka, albo że okazanie bliskości kończy się porzuceniem, więc na wszelki wypadek lepiej się nie przywiązywać. Dotyczy to nie tylko bliskich relacji, ale przekłada się na każdą sferę życia. Ci, którzy wyrastają w toksycznie uwikłanych rodzinach, nie wykształcają odrębnej, silnej tożsamości i cierpią z powodu niskiej samooceny. Wielu z nich zmaga się z chronicznym lękiem przed porzuceniem, zahamowaną, kumulującą się i niewyartykułowaną złością oraz poczuciem braku wpływu i kontroli nad własnym życiem. Znakomitym przykładem jest sytuacja pewnej pani, która tak groziła swojemu partnerowi samobójstwem, że ten postanowił odejść i na wszelki wypadek wyprowadził się do innego kraju. Kobieta zapytana o to, dlaczego stosowała na partnerze szantaż emocjonalny, odpowiedziała, że chciała, aby zobaczył, jak bardzo ona cierpi, kiedy go przy niej nie ma, i żeby pokazał jej, jak bardzo mu na niej zależy.

Oznakami uwikłania, które powinny zwrócić naszą uwagę, są: brak granic emocjonalnych, nadmierne poświęcanie się dla innych przy jednoczesnym poczuciu frustracji i niedocenienia, niskie poczucie własnej wartości, nieumiejętność jasnego wyrażania swoich uczuć i potrzeb, postrzeganie siebie przez pryzmat pełnionej funkcji, a nie tego, kim jesteśmy i co sobą reprezentujemy. Mocno niepokojącymi sygnałami są także: zależność od partnera, jego humorów i próby odgadywania, w jakim akurat dziś jest nastroju, czy wciąganie dzieci, przyjaciół lub znajomych w małżeńską grę „Opowiedz się, po czyjej jesteś stronie”. Powyższe przykłady świetnie obrazują, jak stosujemy niezliczone manewry obronne i manipulujemy otoczeniem, by nie zobaczyć własnego udziału w swym nieszczęściu.

W dobrych, zdrowych relacjach więź nie oznacza poświęcenia indywidualnej tożsamości i poczucia własnej wartości na rzecz bycia z kimś. Nie powinna być formą więzienia, wręcz przeciwnie – aby się rozwijać i pogłębiać, potrzebuje przestrzeni. Zdrowa bliskość charakteryzuje się wzajemnym wsparciem, serdecznością i intymnością bez narażania emocjonalnego dobrostanu partnerów. W zdrowej relacji pozwalamy sobie i drugiemu człowiekowi na życie i funkcjonowanie także poza nią i nie powinno to powodować uszczerbku dla naszego związku. Jeśli tak się dzieje, to sytuacja jest co najmniej niepokojąca. W zdrowej relacji lubimy spędzać czas razem i nie robimy tego ze strachu przed utratą więzi, z poczucia winy czy obowiązku, lecz z autentycznej potrzeby i najzwyklejszej chęci bycia razem. Nie próbujemy siłą i szantażem emocjonalnym kogoś do siebie przywiązać, bo gdzie wtedy byłaby przestrzeń na otwartość, zaufanie i bliskość?

Wspaniale jest być w relacji z drugim człowiekiem, ale tylko przy jednoczesnym uszanowaniu swojej własnej, niezależnej przestrzeni. Tak aby każde z partnerów mogło realizować się w związku, ale i poza nim. Wyzwalanie się z ciasnych i toksycznych więzów bywa bolesne, ale warte jest swojej ceny i zaangażowania. Jeśli bowiem nie nauczymy się rozpoznawania i komunikowania swoich uczuć, uznawania ważności własnych potrzeb, prawa do powiedzenia „nie” i wyznaczania granic, to nie doświadczymy spełnienia ani radości płynącej z satysfakcjonującej relacji, której niezbędnym składnikiem jest zachowanie własnej, unikalnej tożsamości.


Aleksandra Szewczyk
psycholog
T. 0486 76 05 98