Dorosłość miała dla mnie twarz inżyniera Stefana Karwowskiego – bohatera kultowego „Czterdziestolatka”, który jeździł fiatem, budował miasto, wychowywał dzieci i z aptekarską precyzją wpisywał się w schematy życia dorosłego człowieka PRL-u. Karwowski miał wszystko, co według ówczesnych standardów składało się na udane dorosłe życie: żonę, dwoje dzieci, mieszkanie w Warszawie, kredens z kryształami, etat w wielkiej inwestycji budowlanej i dużą dozę społecznego szacunku. Wiedział, co to znaczy „dorosnąć” – miał plan, terminy, obowiązki, normy do wyrobienia. Dziś dorosłość wygląda inaczej. A właściwie – wygląda na tysiąc różnych sposobów. 

BEZ DEADLINE’ÓW

Dorosłość jeszcze nigdy nie miała tylu definicji. W teorii wciąż niby tak samo: stabilna praca, kredyt hipoteczny, rodzinne obiady w niedzielę, dzieci odprowadzane do przedszkola i auto na raty. W praktyce coraz więcej osób tę wersję życia odrzuca. Nie z buntu, nie z niedojrzałości. Z wyboru. Bo klasyczna dorosłość coraz częściej wydaje się konstruktem, który nie przystaje do dzisiejszej rzeczywistości. 

Wyobraźmy sobie trzydziestolatka z Warszawy, pracującego zdalnie jako grafik. Zamiast planować ślub i brać kredyt na 30 lat, mieszka z rodzicami w kamienicy z lat 20. Nie dlatego, że nie ma ambicji. Wręcz przeciwnie, podróżuje, kończy kurs MBA, odkłada na kolejną wyprawę do Japonii. Gdyby miał wynająć własną kawalerkę, musiałby wydać krocie. Według danych Expandera i Rentier.io za pierwszy kwartał 2024 r. średni koszt wynajmu mieszkania o powierzchni 30–35 m² w dużym mieście wynosi około 3500 zł, a w Warszawie i Wrocławiu nawet więcej. To znaczy, że połowę pensji netto wspomniany człowiek musiałby przeznaczać tylko na sam czynsz. Mieszkanie z rodzicami przestaje więc być symbolem porażki, a staje się strategicznym wyborem – sposobem na życie w lepszym standardzie, bez ciągłego zaciskania pasa. Zresztą, według Eurostatu już ponad 52,9 proc. Polaków w wieku 25–34 lat wciąż mieszka z rodzicami. I nie jest to trend wyłącznie polski – podobne dane pojawiają się we Włoszech, Hiszpanii, a nawet w Niemczech. Młodzi dorośli pozostają w rodzinnych domach, bo zwyczajnie nie stać ich na samodzielne życie w dużym mieście.

Kiedy patrzymy na pokolenie trzydziestolatków, widzimy ludzi, którzy wcale nie chcą być dorośli w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Albo inaczej, tworzą nową definicję dorosłości. Taką, w której nie chodzi o posiadanie, tylko o bycie. Nie o zobowiązania, ale o autonomię. Dorosłość ich rodziców miała sztywny harmonogram: szkoła, studia, praca, ślub, dzieci, dom z ogródkiem i emerytura. Każdy etap miał swój deadline, którego przekroczenie wywoływało społeczną presję. Tymczasem dzisiejsze pokolenie coraz częściej ten zegar ignoruje. Zamiast wspinać się po korporacyjnych szczeblach kariery, młodzi wolą szukać sensu, równowagi i wpływu. Jeśli deadline – to swój własny. Jeśli cel – to taki, który ma znaczenie. Bo dla tego pokolenia dorosłość to nie punkt dojścia, ale droga. Nie projekt do zaliczenia w terminie, ale przestrzeń do bycia sobą. Nie chodzi o to, by w wieku 30 lat mieć wszystko „ogarnięte”, ale o to, by zrozumieć, czego się chce, i dać sobie czas, by do tego dojść. Elastyczność stała się nową walutą dorosłości.

WEWNĘTRZNE DZIECKO

Pokolenie wychowane na „Sailor Moon”, „Pokémonach” i pierwszych edycjach „The Sims” nie tyle wspomina dzieciństwo, co aktywnie do niego wraca. I to z premedytacją! Nie traktuje tego jako ucieczki, lecz jako wybór. Koszulki z motywami z lat 90., półki pełne figurek Funko Pop, wieczory spędzane przy Nintendo 64, kolekcje kart, VHS-ów czy gadżetów z czasów podstawówki to nie jest estetyczny kaprys ani sentymentalna fanaberia. To wyraźny komunikat: nie chcę świata, w którym wszystko musi być produktywne, poważne i zmonetyzowane.

Styl życia „kidultów” – dorosłych, którzy pielęgnują w sobie pasje z dzieciństwa – nie jest niszowym zjawiskiem. W USA 25 proc. całej sprzedaży zabawek w 2022 r. przypadło na osoby pełnoletnie, które kupiły je na własny użytek. W Polsce sklepy z planszówkami, komiksami i gadżetami retro powstają jak grzyby po deszczu. Nie dlatego, że młodzi nie potrafią dorosnąć, ale dlatego, że nie chcą dorosnąć w sposób, który kojarzy się z rutyną, napięciem i wiecznym „muszę”. W czasach, gdy każdy dzień serwuje nową porcję globalnych niepokojów – od inflacji po katastrofy klimatyczne – powrót do przeszłości jest sposobem na oswojenie teraźniejszości. Nie chodzi o regres, ale o zachowanie tej wersji siebie, która nie była jeszcze zmęczona. Która czuła radość z rzeczy prostych, bez kalkulacji. Wewnętrzne dziecko dzisiejszych trzydziestolatków nie tylko nie zasnęło. Ono ma się świetnie!

Może to nowa definicja dorosłości. Taka, która nie wymaga składania siebie w ofierze cudzym oczekiwaniom. Odpowiedzialność nie musi mieć twarzy dziecka w foteliku ani podpisanego kredytu. Samodzielność nie zawsze wiąże się z własnością, a spełnienie z akceptacją otoczenia. Dzisiejsza dorosłość to bardziej sztuka wyboru niż spełniania obowiązku. Balansowanie między tym, co wypada, a tym, co naprawdę ma sens. Trzydziestolatek w bluzie z Mario, bez ślubu, dzieci i hipoteki dla starszych pokoleń może wyglądać jak ktoś, kto nie zdążył. A może właśnie zdążył! Zdążył zrozumieć, że życie nie jest listą zadań do odhaczenia. Może największym luksusem dorosłości nie są dwa auta i spłacony kredyt, tylko umiejętność naciśnięcia „pauzy”. Odmowa udziału w wyścigu, do którego nikt cię nie zapraszał. Nie ma jednej słusznej wersji. 

A inżynier Karwowski? Być może miał wszystko, co przewidywał dlań scenariusz epoki. Wszystko – prócz wyboru. Dziś, kto wie, może narzuciłby bluzę z Pikachu, wydobył z zakurzonej szuflady starego Pegasusa, wskoczył na elektryczną hulajnogę i... został jeszcze chwilę u mamy. Czasem spoglądał w kamerę z mieszaniną niedowierzania, zadumy i jakiejś cichej tęsknoty. Jakby przeczuwał, że przyjdzie kiedyś pokolenie, które nie będzie już musiało dorastać według cudzych wytycznych. Że pozwoli sobie żyć inaczej. Niekoniecznie lepiej, po prostu po swojemu. 

Sylwia Znyk