Fot. fotoliaAiko mieszka w Japonii. Ma 7 lat i uczęszcza do szkoły. Rano wyłącza budzik informujący, że czas wstawać. Wykonuje poranną toaletę, niezdarnie upinając przy tym włosy w warkocz. W kuchni przygotowuje sobie śniadanie. Zawsze mleko z płatkami. Koniecznie czekoladowymi. Gładzi swój jednolity uniform i przez ułamek sekundy zerka w lustro. Żegna się z nadąsanym persem i wyrusza na zajęcia. Ma przed sobą blisko godzinę jazdy. Jeden pociąg, przesiadka, drugi pociąg, przesiadka, autobus. Albo spacer, jeśli pogoda pozwala. Pewnie jest sierotą, pomyślisz. Błąd. Aiko nie jest sama. Jest samodzielna. Tylko tyle. A może aż tyle?

PO JAPOŃSKU

W życiu Japończyka nauka i edukacja odgrywają bardzo ważną rolę. Japończyk wykształcenia nie opiera jedynie na wiadomościach z zakresu fizyki kwantowej, kaligrafii i geografii politycznej. Podstawę jego wiedzy stanowi samodzielność rozumiana jako odpowiedzialność za siebie i swoje otoczenie, a także wywiązywanie się z obowiązków narzuconych przez społeczeństwo.

Widok samotnego malucha zmierzającego na stację kolejową to częsty widok w Japonii. Zwłaszcza jeśli dziecko występuje w mundurku szkolnym, a w ręku dzierży tornister. Zapewne w pociągu spotyka rzesze malców sobie podobnych. Placówki edukacyjne w Japonii stawiają na autonomiczność, choć jest ona rozumiana dość opacznie jak na nasze europejskie standardy. Każdy uczeń ma przydzielone zadania – począwszy od sprzątania sal lekcyjnych, przez roznoszenie obiadów na stołówce, po pucowanie podłóg. Ze swoich obowiązków wywiązuje się bez zarzutu, nie podając w wątpliwość celu, jaki im przyświeca. Wszystkie doświadczenia, które wynosi ze szkolnych murów, mają za zadanie nauczyć go szacunku do własności publicznej i do pracy. Zarówno swojej, jak i innych. Japońscy uczniowie uczą się przy tym harmonijnie i posłusznie współpracować, a także ćwiczą powściągliwość i wewnętrzną dyscyplinę. Znają swój status. Kultura japońska wywodzi się z tradycji wspólnot, w których nie ma miejsca na sprawy osobiste i indywidualne ambicje. Paradoksalnie taka pierwotna i (wydawałoby się) niezgodna z duchem epoki forma przygotowuje małych Japończyków do życia lepiej niż ostentacyjne zachodnie parady wolności.

Metody wychowawcze Japończyków wydają się surowe i dyscyplinujące, jednak matki Japonki propagują filozofię bliskości i towarzyszą dziecku od okresu niemowlęctwa po późną dorosłość, wspierając radą, udzielając wskazówek i wnosząc w jego życie bogactwo kulturowe, a w nim poczucie tożsamości i przynależności. Wszystkie działania matek koncentrują się na dzieciach i ognisku domowym. To dziecko nadaje rodzinie rytm życia. Nie na odwrót. Wszelkie ambicje zawodowe czy podróże dookoła świata muszą poczekać. W tradycyjnych rodzinach nie ma miejsca na niańki. Ba, nawet poczciwych babci nie prosi się o pomoc przy opiece nad malcem. Relacje ze starszyzną są bardzo istotne, jednak u ich podłoża leży szacunek, a nie wyświadczanie wzajemnych przysług.

Matki Japonki nie afiszują się ze swą matczyną władzą, nie łajają za byle przewinienie i nie demonstrują publicznie całego arsenału emocji. Działają w zaciszu czterech ścian, nieśpiesznie, w sposób metodyczny. Ta ich konsekwencja zbiera większe owoce niż cały tuzin metod alternatywnych, co rusz propagowanych przez zachodnich psychologów i pedagogów. Dzieci wychowane według ugruntowanego, archaicznego porządku, bez burz i naporów, akceptują zastaną rzeczywistość, doceniając jej walory – poczucie bezpieczeństwa, ład i stabilizację. Japonki wiedzą, że sukces ich dziecka świadczy o ich sukcesie wychowawczym, a także wpływa na renomę rodziny.

ZOSIA, ALE NIE SAMOSIA

Zosia mieszka w Polsce. Ma 7 lat i uczęszcza do szkoły. Rano jej mama wyłącza budzik informujący, że czas wstawać. Mama Zosi pomaga małej w porannej toalecie, z wojskową precyzją upinając przy tym włosy dziewczynki w misterny warkocz. W kuchni to mama przygotowuje śniadanie. Dla córki zawsze mleko z płatkami. Koniecznie czekoladowymi. Zosia zdejmuje z wieszaka wyprasowaną sukienkę w kratkę. Mama pomaga jej przeciągnąć okrycie przez głowę. Zosia żegna się z jazgotliwym kundelkiem i wyrusza na zajęcia. Zawsze towarzyszy jej rodzicielka. Trzyma za rękę na każdym przejściu dla pieszych i tubalnym głosem strofuje, kiedy córka nieopatrznie umorusa czubek lakierka w kałuży. Obie gorliwie dyskutują, mijając kolejne przecznice. Zosia zadaje trylion pytań na minutę. Mama odpowiada, zagłuszana trajkotem dziewczynki. Pewnie mała jest dzieckiem szczęścia, pomyślisz. Cóż, Zosia z pewnością jest dzieckiem. Ale czy na pewno szczęścia?

Literatura psychologiczna podaje trzy etapy w procesie osiągania samodzielności przez dzieci – symbiozy, separacji i indywidualizacji. Pierwszy etap to ścisła relacja z opiekunem (mama, nauczyciel). Drugi etap definiuje sytuację, kiedy maluch zaczyna budować swoje „ja”, odkrywa swoją tożsamość, a także decyzyjność. Na etapie trzecim dziecko podejmuje działania autonomiczne, samodzielnie eksplorując otoczenie. Aby mały człowiek mógł bez zakłóceń osiągać poszczególne etapy rozwoju, powinien czuć się emocjonalnie bezpieczny (by móc swobodnie podejmować ryzyko aktywności, błądząc i szukając prawidłowych odpowiedzi), mieć pozytywny obraz siebie (by działać z przekonaniem, że potrafi pokonywać własne lęki i słabości) i odwagę w podejmowaniu wyzwań (by stawiać czoło nowym sytuacjom).

W interesie rodzica leży, aby wyznaczać dziecku zadania. Trzeba pokazać maluchowi sposób, w jaki należy je wykonać, ale nie powinno się go w tym wyręczać. Rola rodzica zmienia się nie tyle z wiekiem dziecka, ile z kompetencjami, które wraz z wiekiem potomek nabywa. I tak w inny sposób nadzoruje się dwulatka, a w inny sześciolatka. Miłość nie wyklucza wymagań. Samodzielność dziecka to ważny etap rozwojowy. Może jednak ulec zahamowaniu, jeśli rodzic nie da dziecku pola do popisu. Ciągłe korygowanie, przesadna czujność dorosłych i negatywne komentarze mogą być odczuwane jako krytyka. Mogą krępować swobodę działania, wywoływać niepewność i zawstydzenie. Okazując brak zaufania, roztaczając katastrofalne wizje niebezpieczeństw czyhających za rogiem, przesadzając z troską i opieką czy umniejszając umiejętności dziecka, rodzic strzela sobie samobója. Należy budzić w dziecku wiarę we własne siły, zaprawiając je do samodzielności. Dziecko powinno wierzyć w siebie. Nie jest mu lekko, kiedy czuje niespokojny matczyny oddech za plecami, a jej stopy depczą mu pięty. Już dwulatek potrzebuje przestrzeni. Do zabawy, eksperymentowania, odkrywania, testowania.

Trzylatek nie zje samodzielnie jogurtu, jeśli nie dostanie do ręki łyżeczki. Czterolatek nie założy samodzielnie skarpetek, jeśli nie będzie miał dostępu do szuflady z bielizną. Pięciolatek nie odkurzy swojego pokoju, jeśli otrzyma zakaz używania sprzętów zasilanych prądem. Sześciolatek nie umyje samodzielnie włosów, jeśli zakaże mu się korzystania z maminych kosmetyków. Siedmiolatek nie odrobi samodzielnie pracy domowej, jeśli skutecznie mu się wpoi, że mama w szlaczkach jest lepsza. I tak dwudziestolatek obleje rozmowę kwalifikacyjną, ponieważ nie zdążył uwierzyć w swoje talenty i erudycję. Trzydziestolatek nie zagrzeje na długo miejsca na jednym stanowisku, ponieważ nie zdążył nabyć umiejętności interpersonalnych i nigdy nie miał okazji do samodzielnego rozwiązywania konfliktów międzyludzkich. Czterdziestolatek wpadnie w tarapaty finansowe, ponieważ nie zdążył nauczyć się samodzielnego podejmowania decyzji i przewidywania konsekwencji z nimi związanych. Samodzielność to potrzeba psychiczna, forma aktywności, jak i postawa życiowa. Przygotowanie do autonomicznego życia to równie ważny aspekt wychowania, co miłość rodzicielska.

PO SWOJEMU

Między Japonkami a Polkami istnieje przepaść geograficzna i obyczajowa, a matki wywodzące się z tych kultur diametralnie różnie pojmują rodzicielstwo. Nie znaczy to jednak, że nie możemy czerpać z azjatyckich wzorców.

W serialu „Wojna domowa” (satyryczna opowieść z lat 60. o losach rodziny, która boryka się z problemami dorastającego syna) jeden z bohaterów pobierał lekcje jazdy na nartach. Upadkom i fikołkom nie było końca. „Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz” – zwykł mawiać jego nauczyciel, zagrzewając młodego do walki. Rodzic jest poniekąd trenerem dziecka. Na początku uczy je wszystkiego, co sam potrafi, dalej egzekwuje wprowadzenie teorii w czyn, by na końcu wspólnie cieszyć się z wypracowanego sukcesu. Nie stoi jednak na boisku, szepcząc w ucho dyrektywy. Nie przechwytuje piłki w jego imieniu, by ocalić młodego przed potencjalną kompromitacją. Nie ociera potu z czoła, gdy sportowca dopada słabość. Niemniej kibicuje mu z trybuny. Podnosi na duchu, umacnia w wierze, sekunduje. Obecność trenera uskrzydla, a nie tremuje i płoszy.

To nie brak umiejętności jest dla dziecka blokadą w drodze ku samodzielności, ale często sam rodzic. A niech stłucze. Niech wyleje. Niech przewróci. Niech zrobi to w swoim tempie. Droga do samodzielności ma prawo być usłana błędami, potknięciami, niezliczoną ilością prób. Chcesz pomóc dziecku? Puść jego rękę.

 

 

Sylwia Znyk

 

 

 

Gazetka 182 – czerwiec 2019