Wyobraźcie sobie taką sytuację: wasz znajomy, koleżanka, siostra, przyjaciel czy też mama wrzucają na Facebooka zdjęcie jakiejś potrawy. Wszyscy się zachwycają, polubienia i serduszka lecą z prawej i lewej strony. I nagle ta osoba mówi: „Wyszło rewelacyjnie, bo użyłem/użyłam przyprawy firmy X”. Na 100 procent każdy kupi tę właśnie przyprawę, bo przecież powiedziała to osoba zaufana i nam znana. I tak właśnie zwykła osoba staje się influencerem. Na mikronową skalę, ale to zawsze początek. To samo dotyczy zdjęć z wakacji. „Tu jest rewelacyjnie, bosko, musicie to przyjechać...”. No i część rzeczywiście tam pojedzie.

KIEDY PASJA STAJE SIĘ BOMBĄ MARKETINGOWĄfot. fotolia

Instagram, Twitter, Facebook, YouTube, SnapChat, blogi, vlogi itp. zaczynają roić się od nowego wynalazku XXI w. Okazuje się nagle, że w wirtualnym świecie wszyscy mamy anioła stróża w nowym wcieleniu. Nie musimy z jego rad i wskazówek korzystać, ale on tam jest. Wystarczy tylko jedno kliknięcie.

Influencer to generalnie ktoś, kto pokazuje nam, co i gdzie jadać, w co się ubierać, gdzie robić zakupy, czym jeździć – po prostu jak żyć. Często ktoś taki zatrudniany jest przez koncerny czy korporacje, aby wśród swoich „fanów” promować konkretny produkt lub markę. Chcemy czy nie, ten nowy trend bije rekordy popularności w sieci, powoli stając się zawodem. Influencerzy zyskują niekiedy setki tysięcy fanów czy też „obserwujących”, z czym mogą wiązać się konkretne korzyści materialne.

INFUENCER – TO MOŻE MIEĆ SENS

Coraz mniej ludzi wierzy w reklamy i coraz częściej zaczynają one drażnić. Zwłaszcza jeśli emitowane są z irytującą częstotliwością. Wiadomo, reklama niczego złego o produkcie powiedzieć nie może, bo jaki byłby jej sens. Dlatego coraz więcej firm szuka influencerów, bo ich zadaniem ma być ocenianie i reklamowanie produktów w sposób, w jaki reklama telewizyjna, radiowa czy prasowa zrobić tego nie może. Chodzi o pokazanie, jak to działa w rzeczywistości. Oczywiście infuencer jest wynajmowany także po to, żeby produkt spopularyzować. Ale może to zrobić na znacznie szerszą skalę – może pokazać minusy, ale jednocześnie zakryć je plusami, co określane jest jako „kanapka”. Coś w stylu: „Ten krem działa cuda. Co prawda, długo się go wciera w skórę i trzeba się napracować, ale momentalnie ujmuje lat”. Czyli plus, minus, plus. Siłą rzeczy, szybciej zaufamy opinii kogoś, kto używa produktu czy korzysta z danej usługi.

Pułapy cen reklam w mediach są dla wielu nie do pokonania. Zostaje więc reklamowanie siebie i swojej pracy w internecie. Tanio, nierzadko za darmo, a na pewno minimalnym kosztem. A wiadomo, ludzi, którzy mają coś do zaoferowania, przybywa i przybywać będzie. Niekoniecznie stać ich na profesjonalną reklamę, ale stać ich na influencera. A jeśli trafią na dobrego, sukces może być w zasięgu ręki. Tym samym agencje PR-owskie i marketingowe zaczynają już czuć na plecach oddech swobodnie działających w sieci influencerów.

Tylko że tu też istnieje pewien haczyk. Influencer nie może tak po prostu bredzić o produkcie czy usłudze, które reklamuje. Musi wiedzieć, jak idealnie i skutecznie posługiwać się słowem, jak używać specyficznych fraz, zwrotów. Musi też wiedzieć, jak przykuć uwagę i wpłynąć na to, żeby tysiące ludzi kupiły dany produkt. Czyli musi mieć zdolności PR-owskie i marketingowe. Bez wnikania w szczegóły, których zwykły śmiertelnik i tak nie zrozumie, zasięg każdego influencera jest sprawdzany i skrupulatnie badany. Nie wystarczy tylko liczba osób lubiących fanpage na Facebooku, obserwujących profil na Twitterze, subskrybujących kanał na YouTubie. Liczy się też liczba odwiedzin danej strony oraz liczba unikalnych użytkowników. A do tego służy Google Analytics, Sotrender czy NapoleonCat. Zatem bycie influencerem nie jest takie proste, choć oczywiście każdy z nas ma takie szanse. Trzeba jednak pamiętać, że w każdej chwili będziemy sprawdzani.

A INTERNET NA TO…

Przy okazji jakichkolwiek wpisów dotyczących influencerów zawsze pojawiają się komentarze, z założenia „anonimowe”. „Współczesne nieroby”, „Dawniej, za czasów I i II wojny światowej, to był prestidigitator, czyli zwykły oszust wykorzystujący głupotę plebsu”, „Nie jestem barankiem do prowadzenia w owczym pędzie”, „Ludzie żyją w nieistniejącym, wyimaginowanym, komputerowym świecie”. Czy można się tym opiniom dziwić? Może warto popatrzeć na statystyki? Według badań Whitepress, przeprowadzonych na 260 polskich firmach, aż 75 proc. z nich wskazało, że liczy się dla nich przede wszystkim budowanie świadomości marki. I do tego potrzebni są właśnie influencerzy, choć nie można jeszcze mówić o jakichś gigantycznych kwotach, bo 46 proc. firm wydaje na tę formę marketingu mniej niż 1000 zł, przy czym podobnie duża grupa planuje zwiększyć tę kwotę w kolejnych latach. Znikomy procent ankietowanych firm wydaje jednak na influencerów nawet 50 tys. zł. Miesięcznie.

Oczywiście, ktoś powie, że nie potrzebuje influencera, żeby żyć spokojnie, robić i jeść to, co lubi, kupować to, co potrzebne, itd. Że nie potrzebuje „mądrali”, która będzie bombardować go informacjami na temat tego, czego nam naprawdę potrzeba. Nie można się z tym nie zgodzić. Ale też z drugiej strony nie ma od tego ucieczki. Każdy, kto ma profil w którymkolwiek z mediów społecznościowych, z pewnością zetknął się z tym, że ktoś ze znajomych czy z rodziny wrzucił zdjęcie lub filmik pokazujący jakiś produkt albo usługę. Ot, zwykłe podzielenie się postem albo własnym zdjęciem już może wpłynąć na nasze przyszłe decyzje. Bo może jednak kupimy ten sam produkt, może zjemy w tej samej restauracji?

Mało tego, co jakiś czas pojawiają się pytania o rekomendacje. Jeśli usługa lub produkt są dobrze sprzedane, to będą wykorzystane. I o to chodzi. Takim nanoinfluencerem może być każdy z nas. Pokazanie lampy firmy X, pokazanie przyprawy firmy Y, pokazanie ośrodka wczasowego firmy Z – to wszystko sprawia, że na kogoś wpływamy, bo ktoś nam ufa, a więc kupi to samo i pojedzie w to samo miejsce. Firmy to zauważają i najczęściej proponują barter, czyli wysyłają określone produkty w zamian za to, że pojawią się one na naszych profilach i w naszych postach.

Nieco wyżej plasuje się mikroinfluencer. To osoba, która świadomie i celowo angażuje w dany post jak największą grupę ludzi dzięki hashtagom lub pozycjonowaniu, a także interakcji z potencjalnymi zainteresowanymi. Nawet jeśli ich nie zna. I tu już pojawiają się pieniądze.

Inna bajka to natomiast sytuacje, kiedy np. celebryci i sławy reklamują produkty na swoich profilach w mediach społecznościowych. Wiadomo, że dostają za to ogromne pieniądze, choć nie każdy z fanów z takiej reklamy korzysta. Ale dla firm liczy się tu masa, bo tego typu profile są obserwowane przez nawet milion użytkowników. Bycie sławnym pomaga.

ZARABIANIE W SIECI

Internet roi się od porad dotyczących tego, jak zarabiać na istnieniu w sieci. Teoretycznie każdy, kto ma profil na Facebooku, Instagramie, Twitterze czy SnapChacie albo kanał na YouTubie, ma już doskonały start do zarabiania na postach. To oczywiście wymaga cierpliwości, pomysłu i zaangażowania najlepiej tysięcy obserwujących nasze poczynania. Ale nie jest to niemożliwe. Trzeba też pamiętać o systematyczności, zaangażowaniu w dany temat i odpowiednich narzędziach, czyli łączeniu wpisów i mediów, które wykorzystujemy. Nie tylko profil, ale też strona www jest mile widziana – dlatego że właśnie na niej możemy instalować reklamy potencjalnych płatników. Z tym że muszą być one wystarczająco dobrze widoczne i zachęcające do kliknięcia, bo od tego zależy, ile i czy w ogóle coś nam zapłacą. Jest tu przydatne GoogleAdSense.

Zalecane są też programy partnerskie, ale one również zależą od liczby odwiedzin strony czy kliknięć w banner reklamowy. Plusem jest to, że tego typu sposób zarabiania w internecie opiera się na znanej i solidnej marce, oferuje w miarę dobry poziom wynagrodzenia, opiera się na jasnym i konkretnym regulaminie. O wysokości wpływów z prowadzenia strony czy profilu mogą decydować też ankiety. Ich wypełnienie to zysk od 50 gr do 5 zł.

Sposobów na zarobek w sieci jest wiele. I każdy z nich może być częścią pracy influencera – jeśli tylko podejdzie do tego z głową. Kiedy już dojdzie się do etapu współpracy barterowej z jakąś marką, warto pamiętać o tym, by skupiać się właśnie na jednej. Nie tracić wiarygodności i nie zamieniać się w słup z ogłoszeniami. Utrata zaufania i zainteresowania ze strony obserwujących wpisy może skończyć się utratą zainteresowania marek, które chcemy przy sobie utrzymać. Nawet jeśli one same dyktują nam, co i jak mamy pisać.

Niedawno ogłoszono wyniki pierwszego Rankingu Polskich Influencerów, zorganizowanego przez zrzeszonych w See Blogers i platformę Iflu Tool. Brano pod uwagę działalność na Instagramie, YouTubie i w blogosferze. Najlepsza okazała się Julia Kuczyńska, czyli Maffashion. Zaraz za nią wyróżniono Jessicę Mercedes i blog Kwestia Smaku. Na Instagramie najlepsze okazały się Angelika Mucha, czyli LittleMooonster96, a także Ola Nowak i Joanna Kucha. Z kolei na YouTubie niepodzielnie króluje Friz, za którym uplasowali się Stuu Burton i Sylwia Lipka. Pod uwagę brano liczbę obserwujących dany profil, popularność i liczbę polubień, udostępnień oraz komentarzy. Ważne też było samo zaangażowanie twórcy danego profilu w interakcje z obserwującymi i komentującymi. Liczył się również staż na danym kanale. Może więc warto najpierw spojrzeć na to, jak robią to ci najlepsi?

 

Filip Cuprych

 

 

Gazetka 185 – październik 2019