Trafiłam na Boba Rossa przypadkiem. Wieczorna sesja telewizyjna szła jak zawsze: nuda, nuda, jedno spojrzenie i pyknięcie pilota, kolejny program, nuda, pyknięcie, nuda, pyknięcie i nagle przed moimi oczami stanął on. Epickie rudobrązowe afro, melodyjny i spokojny głos zwracający się prosto do mnie: „Zaszalejmy!”. Po 30 minutach Bob miał skończony obraz, ja zaś wiedziałam, że chcę malować razem z nim, mimo że nigdy wcześniej tego nie robiłam, a talent artystyczny nie jest wyrażeniem, którym można mnie określić. Podobnie jak tysiące innych zapalonych fanów „The Joy of Painting” („Radość malowania”), postanowiłam razem z moim nowym nauczycielem udać się we wspaniałą podróż do świata kolorów oraz pędzli i mimo zerowego doświadczenia i talentu tworzyć „małe wesołe obrazy”.

ŚWIATŁA, KAMERA, AKCJA!

Pierwszy odcinek „The Joy of Painting” („Radość malowania) został wyemitowany w Stanach Zjednoczonych w 1983 r. i od razu zyskał ogromne uznanie widzów, niewiele jest bowiem programów o nauce technik malowania olejami, które zdołały utrzymać się na antenie przez 31 sezonów. Oczywiście program nie odniósłby tak spektakularnego sukcesu, gdyby nie Bob, bo to on swoją niezwykłą siłą przyciągał rzesze wiernych fanów.

Urodzony w 1942 r. Robert, jak wielu młodych chłopców w Ameryce tamtego okresu, porzucił szkołę i pomagał ojcu w prowadzeniu firmy stolarskiej. W wieku 18 lat trafił do wojska, gdzie służył w siłach powietrznych, nie była to jednak wymarzona droga kariery dla wrażliwego i spokojnego miłośnika przyrody, który już wtedy z wielkim zainteresowaniem przyglądał się malarstwu olejnemu. W jednym z wywiadów mówił, że w wojsku oczekiwano od niego „bycia groźnym i podłym sierżantem – takim, który wrzeszczy i każe ci szorować kible”. Bob nie chciał nim być i dlatego postanowił, że kiedy skoczy służbę, nigdy nie podniesie na nikogo głosu i będzie dobry dla wszystkiego, co żyje. Często dawał temu wyraz w kolejnych odcinkach swojego show, przynosząc dzikie zwierzęta, które uratował i wyleczył, odpowiadając na listy i pytania swoich fanów i mówiąc z miłością o wszystkich i wszystkim.

Przejście na emeryturę dało naszemu malarskiemu guru szansę na rozwijanie swoich talentów – zaczął uczyć i sprzedawać swoje obrazy. Na jednym z kursów poznał Annette Kowalski, z którą zaprzyjaźnił się i później założył szkołę malarską i sklep. Początki jak zawsze były trudne, ale kiedy w 1983 r. trafił do telewizji, karta zupełnie się odwróciła. Sukces programu był niemal natychmiastowy – spokojny sposób bycia prowadzącego, jego naturalność, prostota i sposób, w jaki mówił o sztuce i zachęcał do spróbowania swoich sił w malarstwie, zaskarbiły mu rzesze fanów.

W czym Bob był inny niż ci niedostępni nauczyciele mówiący raczej do doświadczonych artystów niż do osób, które pędzel znają jedynie z malowania ściany białą farbą, bo tylko z taką nie widać „mazów”? Tłumaczył w bardzo prosty sposób i pokazywał techniki przyjazne wszystkim, zachęcał do eksperymentowania kolorem i zawsze powtarzał, że „nie robimy błędów, tylko czasem zdarzają nam się małe wesołe wypadki”. Widzowie czuli, że mają do swojego idola dostęp, że nie jest on zadufanym w sobie bubkiem, ale prostym facetem z sąsiedztwa, który uczy malować – i to zapewniło mu sukces.

MALOWAĆ KAŻDY MOŻE

Poza epickim afro do historii przeszły też inspirujące słowa i powiedzenia, jakimi Bob w każdym odcinku hojnie obdzielał swoich widzów. „Talent to tylko rozszerzone zainteresowanie. Każdy może robić dokładnie to co ja”, „Uwierz, że możesz to zrobić. Jeśli wierzysz, wszystko się uda”. Dzięki takim prostym, ale bardzo inspirującym słowom ludzie tacy jak ja, którzy nie potrafią narysować prostej kreski nawet od linijki, zaczynają malować i odkrywają, że są w tym całkiem nieźli. Oczywiście nie zawsze wszystko wychodzi nam tak, jak byśmy chcieli, ale to nie szkodzi, bo „wszystko jest dobrze, dopóki mamy z tego przyjemność”. A jeśli coś nam się nie podoba, „zawsze możemy dodać tu jeszcze jedno drzewo; każdy, nawet drzewo, zasługuje na to, by mieć przyjaciela”.

Urzeka w Bobie spokój i wiedza – niełatwo jest bowiem uczyć ludzi bez żadnych podstaw malarstwa olejnego. On jednak to potrafił jak nikt inny – „do malowania potrzeba tylko kilku narzędzi i wizji w twojej głowie” – mówił. Nie próbował też narzucić innym swojej wizji – „to twój obraz, może w twoim świecie ten kamień żyje w zupełnie innym miejscu – jeśli tak, umieść go gdzieś indziej”. Zachęcał do mieszania kolorów i do zabawy. Gdyby wszyscy nauczyciele plastyki byli tacy jak on, mielibyśmy z pewnością dużo więcej wesołych domorosłych artystów.

PIERWSZE PRÓBY

Po obejrzeniu kilku odcinków „The Joy of Painting” na VICE i YouTube ja i mój narzeczony postanowiliśmy zmierzyć się z jednym z obrazów Boba. Oto co z tego wyszło.

To oryginał:

A tak poradził sobie z nim mój chłopak:

Układ jest nieco inny, ponieważ płótno ma inne wymiary, ale efekt jest i tak wspaniały, zwłaszcza że Thomas to zupełny laik. Przykłady takie jak ten i masa innych, które można zaleźć w sieci, pokazują, że artysta drzemie w każdym z nas i nigdy nie jest za późno, żeby go w sobie obudzić.

Bob Ross zawsze miał wierną grupę fanów. Choć zmarł w 1995 r., to ostatnio „Radość malowania” przeżywa swój prawdziwy renesans. W sieci tysiące ludzi publikuje swoje próby malarskie inspirowane obrazami Boba, zachęcając swoimi sukcesami innych. Strona bobross.com po lekkiej recesji znowu odnosi sukcesy: pracownicy związani z firmą założoną przez Boba, jego żonę i Annette Kowalski mówią, że ostatnio nie nadążają z wysyłaniem zamówień na farby, książki i gadżety. Przyznam się, że między innymi przeze mnie, bo czyż można oprzeć się czemuś tak wspaniałemu:

 

 

 

Ta figurka zamieszkała przy naszej palecie i dzielnie towarzyszy nam w zmaganiach z płótnem. Porzuć strach i „zaszalej” razem z Bobem. Do dzieła!

 

Anna Albingier

 

 

Gazetka 192 – czerwiec 2020