Taka energia, jaką wyślemy w świat, do nas wróci. Pozytywna i twórcza do tych uśmiechniętych i pogodnych, gorzka do zawistnych i złośliwych. Krótko mówiąc, co zasiejesz, to zbierzesz. Warto zatem najpierw zadbać o glebę, a potem siać mądrze i z rozwagą. Myślę przy tej okazji o tym, jak wciąż niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że bycie dobrym człowiekiem najzwyczajniej w świecie się opłaca. I to na bardzo wielu płaszczyznach.

Patrząc od strony czysto medycznej, można powiedzieć, że pomaganie drugiemu i bycie dobrym człowiekiem podnosi nam poziom oksytocyny we krwi, a obniża poziom kortyzolu, nazywanego hormonem stresu. Badania naukowe pokazują także, iż wolontariusze nie tylko żyją o kilka lat dłużej od tych, którzy nie są zaangażowani w pomaganie innym, ale też rzadziej zapadają na depresję i mają wyższą odporność. U części osób zaangażowanych w pomaganie innym zmniejsza się również poziom lęku społecznego. I są to najlepsze naukowe dowody na to, że uczynione dobro faktycznie do nas wraca.

Oczywiście o ile nie będzie ono dla nas samych autodestrukcyjne, na zasadzie masochistycznego poświęcania się w imię wyższej sprawy. Bo pamiętajmy o tym, że jeśli nie potrafimy najpierw zadbać o swój dobrostan, to nasze pomaganie i czynienie dobra będzie miało bardzo krótki żywot. Szybko się bowiem wypalimy, a w całej z założenia pozytywnej i chwalebnej sprawie będzie więcej destrukcji niż heroizmu.

Często w gabinecie obserwuję, że osoba pomagająca jest o wiele bardziej zainteresowana wspieraniem i niesieniem pomocy niż człowiek, który jest owym wsparciem obdarzany. Ba, czasem pomoc odbywa się kosztem zdrowia osoby wspierającej, która ryzykuje nawet popadnięciem w poważne życiowe tarapaty. I tak się czasem zastanawiam, komu z tej dwójki należałoby bardziej pomóc. Bo bycie człowiekiem dobrym i służącym wsparciem polega czasem na tym, że się komuś odmawia i stawia konkretne wymagania, że się go konfrontuje z jego iluzjami na własny temat i pokazuje bolesną prawdę. A robi się to po to, by ten człowiek mógł się dalej rozwijać, stawać się wolnym i emocjonalnie niezależnym, spełniać się życiowo.

Weźmy przy tej okazji pod lupę najbardziej zwyczajną, codzienną, a wyjątkowo dziś niepopularną życzliwość. Niby jest powszechną, głęboko zakorzenioną postawą wobec świata i ludzi, a jakoś wyjątkowo o nią trudno. Może się ona przejawiać w naszych relacjach z innymi tylko wtedy, kiedy lubimy najpierw siebie, a potem innych. Skoro więc tak bardzo nam jej brakuje, konkluzja jest prosta: ani siebie, ani innych nie lubimy choćby na tyle, aby pozostać dla siebie życzliwymi.

Niechęć do siebie, związany z tym lęk przed innymi i zamknięte serce faktycznie niejednemu z nas uniemożliwiają bycie życzliwym. Mocno zastanawiające jest, że niektórzy ludzie postrzegają wrażliwość jako słabość charakteru i zbędne ceregiele, a przecież bardzo podstawowa reguła wzajemności jedynie potwierdza, że kiedy jesteśmy życzliwi dla świata, to i świat jest życzliwy dla nas. I w sumie o taką codzienną, niezobowiązującą życzliwość chodzi. O to, aby było nam łatwiej, milej, serdeczniej i sympatyczniej. Życzliwość nic nas nie kosztuje, a nadaje kontaktom z drugim człowiekiem zupełnie inną wartość. Warto się nad tym zastanowić.

Niedojrzałą i z perspektywy późniejszych skutków groźną formą wsparcia, którą często obserwuję w swoim gabinecie, jest nadopiekuńczość. Zamiast uniezależniać i autonomizować osoby będące przedmiotem troski, wiąże je z osobą nadopiekuńczą i cofa w rozwoju emocjonalnym. Czy taka forma pomocy nie jest, w najprostszym jej rozumieniu, nieuświadomionym leczeniem u pomagającego swojego poczucia osamotnienia, nieumiejętnym łataniem poczucia bycia niekochanym? Dzieje się tak nierzadko w relacjach rodzic – dziecko, gdy przebrany za troskę i opiekę lęk rodzica przed byciem opuszczonym przejawia się w nadmiernej kontroli i straszeniu dziecka złowrogą dorosłością i światem albo tym, że sobie samo bez rodzica nie poradzi. A potem to właśnie dziecko, z wdrukowanym we wczesnym dzieciństwie lękiem przed życiem i światem, często jako dorosły faktycznie sobie w życiu nie radzi.

Być dobrym człowiekiem to absolutnie i przede wszystkim nie szkodzić drugiemu. I od tego powinniśmy zacząć. Od tego, by żyć w taki sposób, aby każdy z nas mógł z uczciwością i spokojem w sercu powiedzieć o sobie „jestem przyzwoitym człowiekiem”. Niby nic, a jednak dużo. Dziś, co zauważam z wielkim smutkiem, jakoś nie każdego stać na przyzwoitość. I nie bardzo wiadomo, czy to czasy zepsuły człowieka, czy człowiek zepsuł czasy. Nie szkodzić innym to znaczy nie zachowywać się w taki sposób, który przynosi drugiemu cierpienie. Bo w dzisiejszym świecie sprawa wygląda trochę tak, że jedni (świadomie albo nie) czynią zło, a drudzy, tak jak potrafią, starają się to zło naprawić i często, wbrew najlepszym intencjom i dobremu sercu, także czynią szkody. Nieczynienie zatem zła, taki plan minimum, już jest czymś wielkim. I byłby z powodzeniem wystarczający, gdyby każdy z nas był go w stanie zrealizować.

Bycie dobrym i pomocnym nie zawsze i nie w każdym przypadku jest proste. Każdy jednak z nas może znaleźć sposób i wymiar pomagania zgodny ze swoimi przekonaniami, potrzebami i możliwościami. Trzeba jednak pamiętać, że prawdziwe, czyste dobro jest bezinteresowne – nie zaspokajamy przez nie własnych niezaspokojonych i przez to egocentrycznych potrzeb.

 

 

Aleksandra Szewczyk

psycholog

 

Gazetka 197 – grudzień 2020