5 kwietnia nieoczekiwanie odszedł od nas Krzysztof Krawczyk. Polski Elvis, uwielbiany przez fanów i szanowany w branży wielki artysta. Twórcy tacy jak on, umierając, pozostawiają w pamięci całych pokoleń wielką pustkę. Niewielu jest przecież w naszym kraju ludzi, którzy o Krawczyku by nie słyszeli albo nie znali choćby kilku jego szlagierów. Nie ma dyskoteki, studniówki czy wesela, na którym choć raz nie pytano by śpiewnie „Jak minął dzień” czy nie udawano by się „parostatkiem w piękny rejs”. Kim był Krzysztof Krawczyk i dlaczego jego muzyka tak celnie już od tylu lat trafia w nasze gusta i do naszych serc?

NARODZINY GWIAZDY

Można powiedzieć, że wyssał on miłość do sztuki i talent z mlekiem matki – jego rodzice January i Lucyna byli aktorami i śpiewakami operowymi. Mały Krzyś dorastał zatem w niezwykle utalentowanej rodzinie z tradycjami, nic więc dziwnego, że chłopiec najpierw rozpoczął naukę w Podstawowej Szkole Muzycznej im. Henryka Wieniawskiego w klasie fortepianu. W kolejnych latach nauki przystąpił do szkolenia się w śpiewie, a miłość do gitary skłoniła go do samodzielnych ćwiczeń, które, jak wszyscy dobrze wiemy, nie poszły na marne.

W 1964 r., kiedy przyszły artysta powoli wkraczał w dorosłość, nieoczekiwanie zmarł jego ojciec. Młody chłopak podjął pracę jako goniec i rozpoczął naukę w szkole wieczorowej – wszystko po to, by odciążyć matkę i wspierać ją i młodszego brata Andrzeja. Trudne doświadczenie śmierci ukochanego ojca doprowadziło Krzysztofa do utraty wiary, o czym sam wspominał: „Miałem 16 lat, gdy śmierć zabrała mojego ojca. Przeżyłem to bardzo. Przez gniew i łzy powiedziałem: Boga nie ma. I uwierzyłem w to. Przez 20 lat żyłem w duchowej ciemności. Bez Boga, bez wiary. I myślałem, że tak mi jest dobrze” (cytat za: dziennik.pl). Jak zobaczymy później, po latach piosenkarz zmienił swoje postrzeganie sprawy wiary, do czego przekonała go ukochana żona Ewa. Komfort i radość znalazł w muzyce. Rok przed śmiercią ojca wraz z kilkoma kolegami założył zespół, który stał się dla niego bardzo szybko odskocznią w karierze. Kolegami młodego artysty byli: Marian Lichtman, Sławomir Kowalewski i Jerzy Krzemiński, a zespół, o którym mowa, to oczywiście słynni Trubadurzy.

HIT ZA HITEM

Lata 60. i 70. były dla polskiej muzyki niezwykle produktywne. Trubadurzy, podobnie jak Czerwone Gitary czy Maryla Rodowicz, trafili ze swoimi bigbitowymi utworami w gusta słuchaczy. Przygoda z Krawczyka z zespołem trwała przez dekadę; w tym czasie grali koncerty w Polsce i państwach Związku Radzieckiego, zdobywali nagrody (np. w Opolu), ale przede wszystkim wyrabiali sobie nazwiska i uznanie fanów, co z pewnością pomogło Krawczykowi, kiedy w 1973 r. postanowił skoczyć na głęboką wodę i rozpocząć karierę solową. „Parostatek” i „Rysunek na szkle” rozbrzmiewały w salach koncertowych od Sopotu przez Irlandię, Szwecję aż po Kubę. Dzięki współpracy z Jerzym Milianem i Jarosławem Kukulskim artysta każdą wydaną piosenką zachwycał kolejnych fanów. Tłumy na koncertach, nagrody, wyróżnienia i sława – świat stał przed nim otworem. Krawczyk, upojony szczęściem, zamarzył o karierze w Ameryce, spakował więc walizki i udał się za ocean.

AMERYKAŃSKI SEN

W wielu wywiadach artysta wspominał o swojej fascynacji Elvisem i jego życiem oraz o miłości do wylansowanych przebojów: „Pościelówy Elvisa Presleya – czyli bardzo romantyczne, balladowe utwory w jego wykonaniu – sprawiały, że dziewczyny na prywatkach przytulały się mocniej i szybciej. A że Presley miał tych pościelówek sporo, to kochałem go tym bardziej. Tylko trudno było dostać jego płytę. Ówczesna władza drżała, kiedy się pojawił – ze swoim czarnym głosem, obrazoburczym tańcem, luzem. W Stanach Zjednoczonych jest nawet taki żart: mówi się, że zimną wojnę wygrały jeansy i rock’n’roll. To one zrobiły wyłom w żelaznej kurtynie. (…) To, co miałem w swoim życiu wypić i wziąć, już wypiłem i wziąłem, mam to już za sobą. Ale Presleya rozumiem w wielu sprawach” (cytat za: nto.pl).

Podobieństwo barwy głosu i wyglądu zyskało Krawczykowi bardzo wcześnie miano „polskiego Elvisa”, niestety kariera za wielką wodą nie rozkręcała się w takim tempie, jak w ojczyźnie. „Ameryka jest jak narkotyk. Mami światłami wielkich miast, zniewala dostojnością drapaczy chmur, porywa krwiobiegiem autostrad, uwodzi pięknem Gór Colorado, koi wiatrem prerii. (…) Ameryka odurzyła mnie jak narkotyk, zniewoliła głosem Elvisa Presleya, porwała w swój tygiel, wpędziła do baru, uwiodła urodą posażnej panny i co tu dużo gadać – odrzuciła moje zaloty” (cytat za: viva.pl). Piosenkarz grywał dla Polonii, koncertował w klubach w Chicago, Las Vegas i Indianapolis; udało mu się także nagrać płytę „From a Different Place”. Jego kariera zwalniała, a on sam imał się różnych prac.

W Ameryce Krawczyk zaczął mocniej i częściej eksperymentować z używkami – w klubach alkohol, narkotyki i leki były na wyciągnięcie ręki. Kobiet zafascynowanych młodym, przystojnym piosenkarzem również nie brakowało. Zdrady (podobno obustronne) i uzależnienia doprowadziły do rozpadu drugiego małżeństwa artysty – z Haliną Żytkowiak (jego pierwszą żoną była Grażyna Adamus, miłość z czasów szkolnych). Krawczyk w Ameryce nie musiał się martwić o cenzurę, żył tak, jak miał na to ochotę, żył dziko, jak na artystę przystało, ale jak później wspominał, szczęśliwy nie był. Emigracja niemal doprowadziła go do upadku, z rynsztoka wyciągnęła go jednak piękna, młoda dziewczyna. W Ameryce na jego drodze stanęła Ewa Trelko, która oczarowała go i zdołała, jak sam wspominał, ocalić go od smutnego losu, jaki był udziałem Elvisa.

NA DOBREJ DRODZE

Krzysztof wielokrotnie wspominał, że gdyby nie miłość, cierpliwość i ogromna wiara Ewy, nigdy nie wygrałby walki ze swoimi demonami. Uzależnienia, otyłość, skoki w bok i wątpliwości co do istnienia Boga minęły za sprawą trzeciej żony. Piosenkarz otwarcie mówił o swojej walce z nałogami i trudnościami z utrzymaniem wagi, nie bał się przyznać, że niemal spadł na dno. O każdym trudnym doświadczeniu opowiadał w kontekście wiary i miłości, odważnie mówił o szukaniu pomocy i otwarciu się na nią. Swoim świadectwem inspirował innych, którzy wplątani byli w podobne doświadczenia. Po powrocie do ojczyzny i odświeżeniu kariery życie artysty u boku żony uspokoiło się – nie słyszano o skandalach, zdradach i kłopotach w raju. Do momentu, kiedy gruchnęła wieść o rozwodzie. Wszyscy byli zbici z tropu, bo przecież Krawczykowie tak często i ochoczo zapewniali o swoim uczuciu. Na szczęście dla ich rodziny problemy udało się rozwiązać i ich wspólna bajka trwała dalej.

Niewielu jest artystów, którzy przez cały okres swojej kariery, w przypadku Krawczyka bardzo długiej, ciągle trzymają wysoki poziom. Każda wydana płyta rodziła przebój, artysta dorastał i dojrzewał, mówił i śpiewał szczerze, z serca – i tym (oraz kunsztem) zdobywał kolejne rzesze coraz młodszych fanów. Piosenki nagrane z Goranem Bregovicem i Edytą Bartosiewicz tygodniami gościły na listach przebojów. Krawczyk nie zamknął się artystycznie w wygodnej szufladzie – szukał, eksperymentował z różnymi gatunkami, współpracował z popularnymi wśród młodszej widowni muzykami, nie bał się występować na juwenaliach i w klubach dla młodzieży. Dzięki tej otwartości i niezwykłej charyzmie moje i młodsze pokolenia patrzyły, patrzą i będą patrzeć w Krawczyka jak w obrazek.

ALE PANA KRZYSZTOFA TO TY SZANUJ!

Wbrew temu, co przy okazji koślawych kondolencji stwierdził prezydent Andrzej Duda, młodzi znają, szanują i kochają piosenki Krawczyka. Najlepszym przykładem tego oczarowania było nieustanne zabieganie studentów o zaszczyt goszczenia artysty na juwenaliach. Pamiętam z czasów, kiedy sama studiowałam, jak wielka zazdrość brała mnie na samą myśl o tym, że w Poznaniu, Krakowie czy Warszawie będzie grał ON! Kiedy usłyszałam, jak śpiewał dla studentów „Chciałem być”, a oni przez cały czas trwania utworu mu wtórowali, miałam ciarki na plecach. Na jego koncerty młodzi przychodzili z miłości, a nie po to, żeby się pośmiać i odmóżdżyć. Właśnie z szacunku i uznania dla twórczości muzyka poznańscy żacy wybrali jeden z jego utworów, żeby pobić rekord we wspólnym śpiewaniu. Nie sięgnęli po disco polo czy jakiś klasyk rocka, ale po „Chciałem być” – piosenkę doświadczonego mężczyzny, który śpiewa o marzeniach. O marzeniach, które wałęsają się także po głowach młodych.

Pewne jest rzecz jasna, że nie każdy młody człowiek kocha i zna jego muzykę, nikt temu nie przeczy. Młodzi zdenerwowali się jednak wpisem prezydenta, bo po raz kolejny włożono ich wszystkich do jednego wora z napisem „młody się nie zna” i podsumowano, że „kiedyś to było, a teraz nie ma”. Wszystkich zaniepokojonych stanem wiedzy młodych pragnę uspokoić: każdy nastolatek na jakimś etapie swojego życia braki w tej podstawowej wiedzy na temat Krzysztofa Krawczyka pewnie nadrobi, jeśli nie dzięki internetowi, to za sprawą tego jednego wujka, który na weselu zawsze prosi o „Zatańczysz ze mą jeszcze raz” i porywa do szalonego tańca. Krawczyk, chcąc nie chcąc, stał się już bardzo ważną częścią internetowej społeczności – memy, kolaże, komiksy i filmy, w których porównywany jest do Pabla Escobara, Elvisa czy Dona Corleone pozostaną z nami na zawsze i z pewnością zainspirują młodych do poszukiwań utworów Krawczyka, a może nawet do lektury jego biografii. Pewne jest, że ktoś taki jak on nie odejdzie w zapomnienie.

Na koniec mogłabym się rozpisywać o smutku, pustce i pamięci, ale postanowiłam, że oddam głos samemu Krzysztofowi Krawczykowi: „Ostatnio często mówię podczas koncertów taki dowcip: anioł mi się śni i mówi, że jest już dla mnie miejsce w chórze na górze. Mam tam śpiewać z Czesiem Niemenem, z Janem Kiepurą. W pierwszym rzędzie stoi oczywiście Elvis Presley. Ja aniołowi odpowiadam, że to zaszczyt i cieszę się, a na to anioł, nieco zmieszany, mówi, że jest jeden problem: próba generalna jest jutro. Ta próba dla każdego może być już jutro, choć ja ciągle mam wrażenie, że jeszcze nie nagrałem płyty życia”.

Dobranoc, Panie Krzysztofie.

 

Anna Albingier

 

Gazetka 201 – maj 2021