Moja znajoma Magda opowiedziała mi o doświadczeniach, które zapaleńcy z kółka fizycznego przeprowadzali w jej szkole. Celem eksperymentu z wodą pod szkolnym prysznicem było ukazanie siły Coriolisa, powodującej pozorną zmianę toru ruchu obiektów związaną z ruchem obrotowym Ziemi. Dzięki temu zjawisku na półkuli północnej wiatr ma tendencję do skręcania w prawo, a na południowej – w lewo. Widać to na przykładzie huraganów. Można też ulec wrażeniu, że woda w Australii wiruje w przeciwnym kierunku. Z fizyką zawsze miałam pod górkę, ale wizja odwróconego biegu wody dała mi do myślenia. A w rozmyślaniach jestem debeściak.

W SZPONACH RUTYNY

Dziś już wiemy, że efekt Coriolisa nie ma wpływu na tak małe akweny jak zawartość wanny, umywalki czy muszli klozetowej. Niemniej jednak, jeśli woda potrafi zmienić obrót, to czemu człowiek tak się opiera?

Tracy Hogg, najpopularniejsza brytyjska pielęgniarka i autorka bestsellerowych książek na temat opieki nad dzieckiem, w książce „Język niemowląt” pisze, że dziecko już w łonie matki przyzwyczaja się do dobowego rytmu aktywności, odpoczynku i snu swojej mamy. Po narodzinach uporządkowanie procedur pozwala na lepsze zrozumienie wysyłanych przez dziecko komunikatów, czyli różnego rodzaju płaczu i nieartykułowanych dźwięków. Regularność w opiece nad niemowlakiem wprowadza harmonię. Wychowanie dziecka w poczuciu spokoju i bezpieczeństwa zapewnionym przez rutynowe czynności pielęgnacyjno-wychowawcze zbawiennie wpływa na prawidłowy rozwój jego osobowości. Rutyna rozumiana jako zaplanowany i celowy zbieg zdarzeń pomaga uniknąć przykrych niespodzianek i nerwowych sytuacji.

Całe życie człowieka nacechowane jest wydarzeniami o charakterze rytualnym. Już Arystoteles stwierdził, że jesteśmy tym, co w swoim życiu powtarzamy. Według niego doskonałość nie jest jednorazowym aktem, lecz nawykiem. W taki sposób pojmował pracę nad sobą. Jego tezę potwierdził wiele wieków później szwedzki profesor Anders Ericsson, zajmujący się badaniami na temat tego, w jaki sposób eksperci dochodzą do światowej klasy umiejętności. W swojej karierze rozpracowywał dokonania olimpijczyków, arcymistrzów szachowych, pianistów koncertowych, primabalerin oraz golfistów z rankingu PGA.

Zespół pod kierownictwem Ericssona zasłynął z badań nad osiągnięciami muzyków uczęszczających do Berlińskiej Akademii Muzycznej. Psycholodzy przyjrzeli się trzydziestu studentom klasy skrzypiec, spośród których dziesięciu było uznawanych za skrzypków o największych szansach na karierę solisty. Kolejnych dziesięciu postrzegano jako skrzypków wystarczająco dobrych, ale nie na tyle, by mogli rozwinąć solową karierę. Natomiast ostatnią grupę stanowili studenci innych wydziałów, którzy zajmowali się skrzypcami, ale kształcono ich na nauczycieli. Tym, co odróżniało trzy grupy studentów, był czas, jaki przeznaczali na ćwiczenie gry w wolnych chwilach. Na podstawie obserwacji zespół ustalił, że najlepsi ze skrzypków poświęcali średnio dziesięć tysięcy godzin na mistrzowskie opanowanie gry na skrzypcach, dobrzy skrzypkowie ćwiczyli średnio osiem tysięcy godzin, natomiast najsłabsi – cztery tysiące. Podążając za teorią Thomasa Edisona, jakoby geniusz to jeden procent natchnienia i dziewięćdziesiąt dziewięć procent wypocenia, Ericsson wysunął tezę o konieczności poświęcenia dziesięciu tysięcy godzin nauki na opanowanie mistrzostwa w dowolnej dziedzinie.

Nie obalam argumentu, że trening czyni mistrza, ale podążając za dzisiejszym stanem badań psychologicznych, uważam go za duże uproszczenie. Same mozolne ćwiczenia to za mało, by wspiąć się na szczyt. Trzeba je czymś „przyprawić”, aby wybić się spośród całej plejady przykładnych uczniaków. Jak słusznie zauważył Radek Kotarski z kanału YouTube „Polimaty”, w ramach doświadczenia można porównać wybitnego gitarzystę z grajkiem brzdąkającym na krakowskim bruku, a osiągnięcia Roberta Lewandowskiego względem kolegów z polskich boisk piłkarskich. Nie jest to przecież wyłącznie czas poświęcany na praktykę. Źródła sukcesu można upatrywać dodatkowo w jakości ćwiczeń, indywidualnych predyspozycjach, w motywacji zewnętrznej i wewnętrznej, w dopingu otoczenia czy w odwadze do podejmowania ryzyka. Czynniki wspomagające wejście na podium zależą także od dziedziny, w której się działa. W szachach może to być inteligencja lub pamięć robocza; w sporcie – ogólny stan zdrowia i kondycja fizyczna. Liczba przepracowanych godzin to dopiero zapowiedź geniuszu i obietnica sukcesu. Na bank praktyka czyni człowieka lepszym niż był w poprzednim miesiącu, ale to nie znaczy, że czyni go lepszym niż kolegę z tego samego kierunku studiów. Tam, na piedestale, liczba godzin przeznaczonych na wprawki i rutyna to zdecydowanie za mało.

POZA STREFĄ

I teraz bomba. O ile w świecie schematów i utartego planu dnia maluch czuje się jak ryba w wodzie, to dla dorosłego każda powtarzalna czynność stanowi dodatkowy szczebelek w więziennej celi – im więcej szczebli, tym cela bardziej się zacieśnia i tracimy radość z życia.

Jeśli oglądałeś kultowy polski film fabularny z 2002 r. pt. „Dzień świra” w reżyserii Marka Koterskiego, z pewnością kojarzysz nauczyciela języka polskiego, blisko pięćdziesięcioletniego Adama Miauczyńskiego, bezprecedensowo zagranego przez Marka Kondrata. Adaś mieszka samotnie na jednym z blokowisk. Codzienna proza, sztampa i kontakty z ludźmi wywołują u niego napady agresji i pogłębiają frustrację. Życie dla bohatera to droga przez mękę natrętnie powtarzanych czynności. Miauczyński jest więźniem małych codziennych rytuałów. Precyzyjne odmierzanie odpowiedniej ilości kawy, maniakalne poprawianie spodni czy nagminne liczenie to tylko podnóże absurdalnych czynności. Żyje w kręgu swoich natręctw, nie potrafiąc wyrwać się z rutyny dnia codziennego. Skoncentrowany na własnych rozterkach, popada w konflikty z otaczającymi go ludźmi, samym sobą i życiem.

Jasne, Adaś ma nerwicę natręctw, ale niech rzuci kamieniem ten, kto nie idzie każdego dnia utartym szlakiem. Jego doba (ale czy także nie nasza?) składa się z detali, a rzeczy wielkie stanowią jedynie niewielki odsetek. Najczęściej lubimy żyć w bańce – przebywać w tych samych miejscach, korzystać z wybranych linii autobusowych, piec szarlotkę w niedzielę i czesać się na prawy bok. Nasze funkcjonowanie w dużym stopniu opiera się na nawykach. W ten sposób tworzymy sobie bezstresowe środowisko i minimalizujemy ryzyko niepowodzenia. Pewnie spytasz, dlaczego mielibyśmy coś zmieniać, skoro jesteśmy już do czegoś przyzwyczajeni. Bo rozwój osobisty wymaga podejmowania wyzwań. Wyjście poza strefę komfortu to szansa. Na poznanie swoich umiejętności, talentów, słabości. Na zobaczenie swojego życia z innej perspektywy. To szansa na znalezienie inspiracji, na nowe osiągnięcia, odkrycie pasji i nowych możliwości. Psychologowie podkreślają, że aby osiągnąć najlepsze rezultaty, należy skoncentrować się na tym, co nie wychodzi; na słabości. Szkoda marnować czas na to, co już opanowałeś. Poznanie swojej pięty Achillesowej pozwala na doskonalenie siebie.

Strefa komfortu to pojęcie wywodzące się z psychologii społecznej. Dotyczy nawyków, zachowań, działań, które są powtarzalne i przewidywalne. Nie wywołują nadmiernego stresu, ale również nie powodują, że człowiek ma poczucie rozwoju i samorealizacji. Strefa komfortu to swego rodzaju stagnacja życiowa. Wyjście poza nią wiąże się z oswojeniem i zaakceptowaniem lęku, który towarzyszy temu wydarzeniu. Jest on nieodłącznym elementem zmiany, gdy boimy się ponieść porażkę i gdy nie wiemy, co nas czeka za rogiem. Jednak gdy nie skręcisz, nic nie odkryjesz. Wygoda rozleniwia.

Może nie jesteś nawiedzonym fizykiem i nie masz ani krzty pojęcia o przemianach materii i energii oraz oddziaływaniach między nimi (witaj w klubie), ale doświadczenia na sobie warto wcielać w życie. Wkrótce nadarza się ku temu prawdziwa okazja – 6 lipca obchodzimy Dzień Chodzenia do Pracy Inną Drogą. Zmiana trasy to sposobność do odkrycia nowych miejsc. Rodzinnej restauracji serwującej obłędne ravioli ze szpinakiem i ricotttą. Klimatycznej kawiarni, gdzie kawa po wiedeńsku z kostkami czekolady, bitą śmietaną i cynamonem podawana jest w towarzystwie tortu Sachera. Cukierni szczycącej się najlepszymi donutami – z marmoladą lawendową oraz hibiskusowo-różaną. To okazja do wypatrzenia parku niedostrzegalnego z okien metra czy uchwycenia okiem aparatu zjawiskowej fasady kamienicy. Czyż to nie namiastka urlopu? Nie taka zmiana straszna, jak ją malują. Weź przykład z bohaterów Latającego Cyrku Monty Pythona, którzy zainicjowali Ministerstwo Głupich Kroków promujące chodzenie w sposób odmienny niż to przyjęte. Nie tylko idź inną drogą, ale idź na całość!

 

Sylwia Znyk

 

 

Gazetka 203 – lipiec/sierpień 2021