Powiem wam, co sądzę o jeździe rowerem. Myślę, że rower zrobił więcej dla emancypacji kobiet niż jakakolwiek inna rzecz na świecie. Przepełnia mnie radość za każdym razem, gdy widzę kobietę jadąca na rowerze. To obraz nieskrępowanej kobiecości. Rower obdarzył kobietę uczuciem niezależności, samodzielności i wolności.

Susan B. Anthony, 1896

Kiedy w XIX w. na rynku pojawiły się pierwsze rowery (przypominające te dzisiejsze), ich konstruktorzy zapewne nie spodziewali się, że wynalazek ten wspomoże emancypację kobiet i stanie się symbolem odzyskiwania przez nie wolności. Jeśli sądzicie, że mam tu jedynie na myśli odległą przeszłość, to jesteście w wielkim błędzie. Niektórzy pewnie pamiętają, jak w 2013 r. światowe media obiegła elektryzująca wiadomość, że władze i policja religijna w Arabii Saudyjskiej wydały dekret dający kobietom prawo do jazdy na rowerze. Wielu osobom przyzwyczajonym do „zachodniego” stylu życia informacja ta wydała się absurdem, jednak szybko się okazało, że to dopiero początek bardzo ważnych zmian dla pań w tym kraju.

KOBIETY NA ROWERY!

Widok mężczyzny na rowerze chociażby w XIX-wiecznej Anglii nikogo nie dziwił, był to przecież wynalazek, jak wiele innych cudów techniki, skierowany przede wszystkim do nich. Istniały stowarzyszenia i kluby organizujące wycieczki i wyścigi rowerowe, więc lord mógł bez wywoływania większego skandalu zażywać rozkoszy wsi na dwu kółkach. Kobieta na bi- lub tricyklu wywoływała wtedy powszechne opadanie szczęk. W niektórych kręgach, np. wśród zagorzałych przeciwników emancypacji wywodzących się z tzw. elit (lekarzy, polityków czy właścicieli ziemskich oraz osób związanych z purytańskimi grupami religijnymi), kobieta na rowerze była oznaką końca świata i absolutnego upadku obyczajów.

Ani w wiktoriańskiej Anglii, ani we Francji, ani w rozerwanej rozbiorami Polsce nie wyobrażano sobie pań dosiadających okrakiem konia, a co dopiero jeżdżących w takiej „wyuzdanej” pozycji po mieście, gdzie gorszyły wszystkich patrzących. Zadarte lekko spódnice zupełnie nie pomagały w budowaniu pozytywnego obrazu cyklistek. Lekarze dowodzili, że od jazdy na rowerze wiotczeje skóra twarzy, rozpłaszcza się nos i deformuje buzia, a nie ma przecież nic gorszego od kobiety brzydkiej! Nie ma? No to słuchajcie: bardzo szybko powstała teoria, iż jazda na małym siodełku i określone ruchy nóg uszkadzają miednicę, co uniemożliwia posiadanie potomstwa! Obawiano się też, że jazda na rowerze może dostarczyć erotycznych bodźców i w efekcie kobiety staną się rozwiązłe.

Na szczęście tak makabryczny obraz musiał krążyć wśród szerokich mas chyba niezbyt długo. Powiedzmy otwarcie, że rowery stały się potężnym orężem w walce o emancypację. Dzięki nim kobiety mogły, jeśli chciały, szukać zatrudnienia nieco dalej od domu, a co za tym idzie – zarabiać i uniezależniać się od ojców, braci i mężów. Jeśli czas, finanse i sytuacja pozwalały, rower mógł służyć jako środek transportu do szkoły lub na kurs, dzięki czemu panie mogły dłużej korzystać z edukacji i mieć większe szanse na znalezienie zatrudnienia albo na karierę w szkolnictwie. Oczywiście kwestia pracy dotyczy właściwie jedynie rzesz kobiet z klas niższych – arystokratki w całej Europie raczej mało były zainteresowane zarobkowaniem. Im rower podarował przede wszystkim wolność, także tę od konwenansów.

Wydaje mi się, że właśnie konwenanse i strach przed kobietą niezależną były motorem wszystkich protestów i szykan, z jakimi musiały się mierzyć pierwsze rowerzystki. Każdą niemal z nich obwoływano sufrażystką (słowo to długo miało bardzo negatywne konotacje) i wywrotowcem. Swoją drogą, bardzo mnie zdziwiło, że doktorzy ery wiktoriańskiej odradzali kobietom aktywność fizyczną, biorąc pod uwagę, jak wiele uwagi pisma kobiece poświęcały promowaniu ćwiczeń fizycznych w domu oraz ruchowi na świeżym powietrzu. Damy, nawet te z wyższych sfer, grały w tenisa, jeździły na łyżwach i konno (tak, w gorsetach, i nie, nie umierały od tego), dziwne zatem, że rower wzbudzał tak wiele kontrowersji. Może chodziło im tak naprawdę o wyrwanie się kobiet spod wpływu mężczyzn? Mogły one rzecz jasna pokazywać się w Europie na ulicy bez asysty męża czy brata, ale dzięki rowerom były samodzielniejsze i to tak bardzo niektórych uwierało. Nie musiały prosić każdorazowo szanownego pana męża czy ojca o pozwolenia na pożyczenie powozu, żeby udać się na spotkanie z przyjaciółkami, gdzie wymieniały się wiedzą i rozprawiały o emancypacji.

Oczywiście nie możemy powiedzieć, że jednoślady rozwiązały wszystkie problemy, ale z pewnością sprawiły, że niektóre stały się mniejsze i bardziej znośne. Od jednej damy do drugiej, z jednego warsztatu tkackiego do drugiego, od jednej panny służącej do kolejnej – moda zaczęła się rozprzestrzeniać, a pierwszy szok opadać. A gdzie jest popyt, tam swój łebek wychyla i podaż. I tak zaczęło się reklamowanie wszystkiego, bez czego modna cyklistka nie mogła się obejść.

OD „ROWERU PSYCHOLOGICZNEGO” DO SPODNI JUŻ TYLKO KROK!

Co obrotniejsi szybko zwietrzyli dobry interes. Jak grzyby po deszczu zaczęły w europejskiej prasie pojawiać się reklamy rozmaitych udogodnień technicznych w pojazdach i w stroju, które miały paniom nieco uprzyjemnić wycieczki na dwu kółkach. Pierwsze modele rowerów były dla dam zbyt duże i ciężkie oraz nieco nieporęczne ze względu na uniesioną wysoko i wygiętą ramę. Jeśli ma się na sobie czasem pięć warstw spódnic i halek, wsiadanie na rower może wymagać nie lada umiejętności. Wychodząc naprzeciw oczekiwaniom kobiet, bracia Starley skonstruowali „rower pełen gracji, elegancki i najwygodniejszy”, nazwany na cześć damskiej duchowości… psycho. Dziś nazwa taka najprawdopodobniej nie przyjęłaby się, ponieważ obecnie w angielszczyźnie jednym ze znaczeń tego słowa jest „psychol”. Ale cóż, nie czepiajmy się szczegółów, ulepszenia pomysłowych braci na dobre zapisały się w historii cyklistyki. Ich rower miał obniżoną ramę i przypominał dzięki temu współczesną damkę albo rower miejski. Jeżdżące panie mogły zatem z listy swoich problemów skreślić wierzganie nogami, przerzucanie metrów materiału z jednej strony ramy na drugą i niebezpieczeństwo bolesnych urazów podczas zatrzymywania się i hamowania. Nawet sama królowa Wiktoria zakupiła jeden z modeli dla córki.

Jeśli już mowa o metrach materiału, to miała z nimi problem także niezwykle wprawna projektantka, szwaczka i działaczka na rzecz praw kobiet w Stanach Amelia Bloomer, która zasłynęła wśród konserwatywnego amerykańskiego społeczeństwa takimi wywrotowymi ideami jak ta, że: „Ubranie kobiety powinno być dopasowane do jej chęci i potrzeb. Powinno sprzyjać po pierwsze jej zdrowiu, być komfortowe i użyteczne, a jeśli to nie przeszkadza, podkreślać jej wdzięk i piękno”. Jak powiedziała, tak zrobiła, i wymyśliła specjalny strój, który później zaadaptowano jako idealny do jazdy na rowerze, na jej cześć nazwany bloomerem. Na komplet składały się: dość luźne spodnie zwężane przy kostkach, przykryte krótkimi sukienkami bądź spódniczkami i kamizelka. Często spotykało się bloomery z długim płaszczem, którego poły można było zabezpieczyć guzikami, tak by odsłaniały spodnie i nie przeszkadzały w czasie samej jazdy. Po skończonej przejażdżce rogi odpinano i voilà, dama z dość frywolnej i może dla niektórych zbyt wyzwolonej znowu stawała się dystyngowana. Bloomer i jego rozmaite warianty dały więc paniom wolność w doborze stroju.

WSZYSCY DO KLUBU, WSZYSCY NA START!

Z czasem naturalnie zaczęły się pojawiać głosy dam domagających się prawa wstępu do rowerowych klubów dla mężczyzn. Spotkało się to rzecz jasna z niemałym oporem panów, którzy weekendowe rowerowe szaleństwo na wsi traktowali jako formę odpoczynku także od swoich żon. Cyklistki wzięły zatem sprawy w swoje ręce i same zakładały kluby – tylko dla pań. Dużo oczywiście mówi się o angielskich i niemieckich damskich stowarzyszeniach rowerowych, ale nie zapominajmy, że i w rozbiorowej Polsce nowa moda szybko znalazła miłośniczki. (Ze względu na skomplikowaną sytuację historyczną naszego kraju w tamtym okresie postanowiłam, że na potrzeby tego tekstu oraz dla ułatwienia będę mówiła o „polskich klubach” i „polskich rowerzystkach”, biorąc pod uwagę miejscowości obecnie znajdujące się w granicach Rzeczypospolitej).

Na naszych ulicach rowery pojawiły się już w 1865 r. (Warszawa), a niedługo potem zrodził się pomysł powołania klubów dla kobiet. Propagatorką takich inicjatyw była nasza pierwsza kolarka Karolina Kocięcka. Niestety z planów niewiele wyszło, ponieważ władze carskie nie wyraziły zgody, ale nie przeszkodziło to młodziutkiej entuzjastce sportu stać się jedną z najważniejszych sportsmenek w historii, i to nie tylko tej polskiej. Nieco więcej szczęścia miały panie w Gdańsku – prawdopodobnie w lutym 1897 r. powstało Kobiece Towarzystwo Rowerowe „Wioletta”. Był to, być może, pierwszy samodzielny klub sportowy w dziejach Gdańska, a może i w całej Polsce, przeznaczony jedynie dla kobiet. Wcześniej panie mogły wstąpić do kobiecych grup działających przy sekcjach męskich (gimnastycznych, wioślarskich). Drugi klub rowerzystek powstał 1 marca 1897 r. we Wrocławiu, kolejne w 1898 r. w Legnicy i Szczecinie.

Jak się szybko okazało, wspomniana Karolina Kocięcka okazała się urodzonym talentem – w 1891 r. postanowiła wziąć udział w męskim „Wyścigu 25 wiorst” (27 km). Jak sama później wspominała, nie było łatwo dostać się do rywalizującej grupy: „[…] oczywiście na starcie, jak zwykle, mieli stanąć wyłącznie mężczyźni […]. Zaprotestowałam, prosząc […], aby w wyścigu mogły startować również kobiety […]. Usłyszałam wtedy, że jestem właściwie jeszcze dzieckiem, a nie kobietą, ale ostatecznie zgodzili się”. I całe szczęście, bo dzięki jej uporowi do wyścigu dopuszczono siedem kobiet, a ona sama mogła zagrać na nosie wszystkim szanownym panom, ponieważ zawody wygrała.

Panna Kocięcka bardzo szybko zyskała niebywałą sławę, co skutkowało zaproszeniami na kolejne, coraz to trudniejsze wyścigi. Jednym z nich był morderczy torowy w Petersburgu, gdzie walczono przez 12 godzin. Kocięcka ustanowiła kobiecy rekord świata, docierając na metę sama, bo jej przeciwnicy – śmietanka męskiego kolarstwa Europy – popadali z wycieczenia jak muchy. Po tym zwycięstwie zyskała sobie przydomek „Latającej diablicy”. Nie był to jej ostatni rekord. W Symbirsku okazała się najszybsza na świecie na dystansie 100, 300 i 400 wiorst. Mimo odrzucenia przez rodzinę i częste szykany nie zrezygnowała z kolarstwa i jeszcze wielokrotnie stawała na podium. Wisienką na torcie opowieści o niej niech będzie fakt, że kiedy tylko sporty motorowe zaczęły zyskiwać na popularności, Kocięcka była w gronie pierwszych kobiet, które w Paryżu zdały egzamin na prawo jazdy!

Kocięcka oraz jej podobne Angielki, Francuzki i Amerykanki doprowadziły swoim uporem do wielkich zmian – panie nie tylko mogły rywalizować z mężczyznami na dokładnie tych samych warunkach, ale także dostawały szanse na profesjonalne ściganie się z dziewczynami na całym świecie. Pierwsze rowerzystki dały impuls do wielu zmian, czasem małych, jak możliwość noszenia nieco bardziej praktycznego stroju, aż do tych większych, jak właśnie konkurowanie ze znacznie bardziej uprzywilejowaną grupą mężczyzn. Każdy sukces, każda wygrana pomagały młodym kobietom wierzyć w siebie, dążyć do zmian, dbać o swój rozwój i podążać za marzeniami. To, co kolarki-emancypantki zrobiły dla nas wszystkich w Europie i Ameryce, dzieje się dziś w Arabii Saudyjskiej – na naszych oczach historia się powtarza. Pamiętając o osiągnięciach pań z XIX w., można oczekiwać, że już niedługo Saudyjki zyskają tak bardzo wytęsknione i wyczekiwane swobody, a wszystko za sprawą dwu kółek.

Anna Albingier

 

 

Gazetka 206 – listopad 2021