Ostatnie statystyki pokazują, że do strzelanin w amerykańskich szkołach i kampusach uniwersyteckich dochodzi średnio raz w tygodniu. W tym roku szkolnym w placówkach oświatowych odnotowano już aż 140 przypadków użycia broni palnej! Amerykanie po każdej takiej tragedii „są wstrząśnięci”, „domagają się zmian w prawie” i „szukają odpowiedzi na pytanie: dlaczego?”. Dzień albo dwa po krwawej jatce odzywają się jednak głosy sprzeciwu wobec jakichkolwiek ograniczeń w dostępie do broni oraz bardzo często także zwiększenia finansowania na polu zdrowia psychicznego.

OD KOŁYSKI: MAM PRAWO!

Wiadomo nie od dziś, że Amerykanie bardzo przywiązani są do szeroko pojętych wolności. To, komu taki stan rzeczy pomaga, a komu przeszkadza, mało tu znaczy. Dla większości mieszkańców Stanów najważniejsze jest „ja” i „moje”, zwłaszcza jeśli „ja” oznacza białego mężczyznę o wysokim statusie społecznym. Obywatele USA mają na mocy tak zwanej drugiej poprawki konstytucyjnie zapewnione prawo do posiadania broni: „Dobrze zorganizowana milicja, będąca niezbędną dla bezpieczeństwa wolnego państwa, prawo ludzi do posiadania i noszenia broni, nie ulegnie naruszeniu”.

Nie oznacza to jednak, że każdy może ot tak z ulicy wejść do sklepu z bronią i kupić karabin maszynowy. Każdy stan ma własne regulacje, ale ogólnie można powiedzieć, że broni nie mogą posiadać nieletni (ale tylko w 16 stanach!), osoby chore psychicznie oraz byli skazani. To w teorii, bo w praktyce często zdarza się, że właściciele sklepów nie kontrolują swoich klientów pod kątem zdrowia psychicznego albo nie są w stanie wykryć oszustw dotyczących ukrywania wyroków.

Jeśli chodzi o nieletnich, to aż w 30 stanach nie ma żadnego ograniczenia wiekowego! Rodzic lub opiekun może więc podarować dziewięciolatkowi shotgun bez żadnych konsekwencji prawnych. W Teksasie i innych stanach dzieci uczą się strzelać nie tylko z wiatrówek i pistoletów, ale też z karabinów maszynowych! Niektórzy z was może pamiętają, kiedy mediami wstrząsnęła wiadomość o dziewięcioletniej dziewczynce, która zabiła na strzelnicy instruktora uczącego ją obsługi uzi. UZI! Dziewczynka o aparycji trzcinki i rozeznaniu w bezpieczeństwie na poziomie, no cóż, dziecka, dostała do ręki naładowany ostrą amunicją 3,5-kilogramowy karabin maszynowy, który jest w wyposażeniu izraelskiego wojska. Żaden z obecnych dorosłych nawet nie pomyślał o odrzucie, jaki ma taka broń.

„Młody” musi umieć polować i musi się bronić – tak często tłumaczą rodzice, zupełnie nie biorąc pod uwagę wieku, stanu emocjonalnego i niedojrzałości potomka. Zwolennicy niemal nieograniczonego dostępu do broni ochoczo rzucają sloganami o konieczności obrony kraju i własności, nie przyjmując żadnego argumentu „przeciw”. Każda próba regulacji dostępu do broni oraz tego, co można w sklepach dostać, spotyka się z niewyobrażalnym oporem przede wszystkim republikanów i ich wyborców. Kiedy po strzelaninie albo nieszczęśliwym wypadku z użyciem broni ktoś usiłuje choćby zacząć dyskusję na temat ewentualnych zmian, natychmiast zostaje obwołany niemalże terrorystą, który chce osłabić „wielki naród”. Broń (i jej używanie) jest w USA tak powszechna, że dla wielu stała się synonimem słów „wolność” i „prawo”, a dla niektórych również zamiennikiem nazwy Ameryka.

DLACZEGO?

To pytanie zadają sobie po każdej strzelaninie w szkołach prawie wszyscy. Jakie padają na nie odpowiedzi? Przede wszystkim: nieleczone i nierozpoznane problemy psychiczne. Wiadomo nie od dziś, że stan służby zdrowia w USA pozostawia wiele do życzenia. Leczenie kosztuje krocie, ubezpieczenia zdrowotne nie pokrywają niektórych chorób, a prywatne kliniki nie zawsze chcą przyjmować pacjentów, którzy mogą okazać się niewypłacalni. Jeśli chodzi o prewencję i leczenie chorób psychicznych, depresji, zaburzeń psychologicznych i napadów lękowych, to Ameryka z pewnością nie jest najlepszym uczniem w klasie. Koszt terapii z ubezpieczeniem to wydatek od 20 do 50 dol. za godzinę, bez ubezpieczenia to już między 50 a 150 dol. za godzinę za jednoosobową sesję. Za dopłatą można zapewnić sobie konsultacje telefoniczne i porady 24 godz. na dobę.

Można sobie bardzo ławo wyobrazić, że nie każdego stać na taki „zdrowotny luksus”. Terapeuci są zawaleni pracą, a niektórzy pacjenci, choć w normalnych warunkach kwalifikowaliby się do leczenia psychiatrycznego i zamkniętego, latami uczęszczają na sesje, które zupełnie im nie pomagają. Dzieci i młodzi ludzie borykający się z problemami często nie mogą liczyć na żadną pomoc. Rodzice i opiekunowie, nauczyciele – w ogólności dorośli – jeszcze zbyt często bagatelizują sprawy najmłodszych lub sami robią, co w ich mocy, żeby je pogłębić. Jak wskazują badania, dorośli często nie mają zielonego pojęcia o tym, co robią ich pociechy, czy mają kłopoty w szkole, jak sobie radzą z dorastaniem.

Mamy w Polsce fałszywy obraz amerykańskiej rodziny, w której wszyscy się kochają, rozmawiają ze sobą otwarcie na każdy temat i traktują się jak równorzędnych partnerów. W rzeczywistości domownicy często mijają się ze sobą; dziećmi zajmują się nianie albo starsze rodzeństwo, ponieważ rodzice pracują. Rodziny tracą ze sobą kontakt, przez co wyłapanie na czas sygnałów, że coś jest nie tak, staje się niemal niemożliwe. „Był cichym chłopakiem, siedział całymi dniami w swoim pokoju” – tak często rozpoczynają się opisy szkolnych strzelców. Alienacja i pozostawanie samemu sobie z demonami doprowadza dzieci i młodzież do straszliwych czynów. 

Przemoc i „fala” w szkołach to drugi z czynników, jaki badacze wymieniają, mówiąc o przyczynach ataków w placówkach oświatowych. Peter Langman w swoim studium „Statistics on Bullying and School Shootings” („Statystyki dotyczące dręczenia i strzelanin w szkołach”) mówi, że z 48 napastników aż 40 proc. doświadczyło w szkole jakiegoś rodzaju przemocy. Dla uczonego to „jedynie” 40 proc., jednak to wciąż zbyt dużo. Niedopasowanie do grupy rówieśniczej, bieda, „niestandardowy” czy też „nieakceptowany” wygląd, bycie kujonem bądź ciągnięcie się w ogonie klasy – każdy powód jest dobry, żeby rówieśnika pognębić. Szkoły albo nie reagują, albo reagują zbyt późno – kiedy dzieci podjęły próby samobójcze lub zaczęły wagarować.

Przynależność do grupy zawsze była dla uczniów ważna, to nie jest jakiś dziwny wymysł naszych czasów. Obecnie jednak ze wszystkich stron jesteśmy atakowani niedoścignionymi wzorcami stworzonymi w Photoshopie, sztucznymi influencerami, którzy grają pod publiczkę w idealne życie. Młodzież, także ta amerykańska, nie jest często w stanie odróżnić fałszu internetu od prawdy, gubi się w chęci bycia popularnym, sławnym, śmiesznym. Szkolni napastnicy często gnębią po to, żeby zdobyć pozycję i uznanie. Ofiary, nie dość, że zostają ośmieszone w szkole, trafiają dodatkowo do sieci, gdzie hejt jest jeszcze większy. Te dzieci, które nie mają do kogo zwrócić się o pomoc, z czasem zamieniają się w chodzące bomby z opóźnionym zapłonem.

Wielu widzi przyczynę wzrostu agresji wśród młodzieży także w nieograniczonym dostępie do gier, filmów i stron internetowych, które epatują agresją. Wiem, wiem, nie każdy gracz jest zabójcą, nie każdy, kto lubi podcasty o seryjnych mordercach, marzy o tym, żeby zmasakrować sąsiadów. Problem pojawia się, kiedy człowiek z kiełkującymi problemami psychicznymi, bez stabilnej, zdrowej i bezpiecznej relacji rodzinnej, zafascynowany przemocą ma praktycznie nieograniczony dostęp do broni. Każdej broni. Szkolni strzelcy często są także pod wpływem leków, narkotyków i innych substancji psychoaktywnych. W swoich głowach przenoszą się do świata, w którym zabijanie jak największej liczby niewinnych osób jest najlepszym i jedynym rozwiązaniem. To straszne, ale niestety prawdziwe. Dzieci i młodzież w Stanach nie żyją jak pączki w maśle. Ameryka nie jest krainą mlekiem i miodem płynącą. Mit, że to Eldorado, w którym każdy ma równe szanse, szybko rozwiewa się na szkolnych korytarzach. Uczniowie uciekają w samotność, sieć, używki, ponieważ często nie ofiarowuje się im żadnej pomocy, wsparcia i zrozumienia.

ROZWIĄZANIE?

Amerykańscy uczeni, politycy, socjologowie i psychologowie szukają przyczyn masowych strzelanin, ale czy znajdują dla nich jakieś rozwiązania? Nie jestem znawcą ani amerykanistą, ale z tego, co widzę, ich propozycje są raczej nie takie, jakie powinny. W odpowiedzi na strzelaniny w szkołach montuje się detektory metalu, zatrudnia uzbrojonych po zęby ochroniarzy i przechowuje w sejfie broń, żeby w chwili zagrożenia ktoś mógł „zneutralizować” napastnika. Klasy w niektórych placówkach są wyposażone w specjalne szafy kuloodporne, gdzie uczniowie i nauczyciele mogą się schować w czasie ataku. Dzieci mają ćwiczenia w razie napaści, a niektóre nowe budynki projektuje się tak, żeby utrudnić strzelcom „zadanie”.

To absolutnie przerażające, że zamiast „pracy u podstaw” i na przykład wycofania z prywatnego użytku karabinów maszynowych, które są zaprojektowane w jednym celu: zabić jak najwięcej osób w krótkim czasie, buduje się w szkołach „bezpieczne pokoje”, gdzie dzieci spokojnie czekają na to, by ktoś zabił ich kolegę z klasy, który zabrał tatusiowi broń i postanowił się pobawić w zabijanie. Donald Trump i inni gardłowali po ostatniej strzelaninie, że dzieci zginęły, bo nikt w szkole nie miał broni i nie mógł zabić napastnika. Rozwiązaniem ma być zatem pistolet w każdym plecaku? Tak „na wszelką wszelkość”, jakby co. Dla nas to brzmi jak absurd, dla Amerykanów to codzienność. Receptą na problem broni, zabójstw i strzelanin jest więcej broni. Senatorowie, lobby, politycy, producenci z pewnością jeszcze bardzo długo będą udawać, że szukają metody na zaprzestanie przelewu krwi, a w międzyczasie rodzice będą wysyłać dzieci do szkół bez żadnej pewności, że te wrócą do domu żywe.

 

Anna Albingier

 

Gazetka 213 – lipiec/sierpień 2022