Anna Siwek – autorka książek podróżniczych i romantycznych: „Moja przygoda z Kilimandżaro”, „Moja przygoda z Peru”, „Znów mnie pokochaj”, „Powiedz, że mnie kochasz”, „Zakochani w Brukseli”; feministka
Beata Pawełczyk-Cnudde: Jak to jest „kochać na sto procent”? Pytam, bo właśnie do takiej miłości namawiasz czytelniczki w swoich książkach.
Anna Siwek: Miłość jest uczuciem zero-jedynkowym – albo się kogoś kocha, albo nie. Sama jestem z natury bardzo romantyczna i wierzę, że można w życiu znaleźć tę „prawdziwą”, jedyną miłość, swoją drugą połówkę jabłka. Życie w udanym związku z kochającym partnerem daje nam poczucie spełnienia i energię, z którą możemy zawojować cały świat. Warto więc znaleźć kogoś takiego albo przynajmniej wierzyć, że istnieje. Czytając dobre, wciągające „romansidła”, możemy wraz z bohaterami przeżywać uczucie zakochania się, które niesie ze sobą mnóstwo pozytywnych emocji. Można się odstresować i zapomnieć na trochę o zmartwieniach. Takie książki pomagają nam żyć. Myślę również, że przywracają wiarę w to, że miłość istnieje.
Wiele podróżujesz, wydałaś też kilka książek podróżniczych. Czy podróżowanie jest również twoja miłością?
Oczywiście. Bo przecież miłości można mieć w życiu wiele – praca, hobby, ogród, pomaganie innym i oczywiście podróżowanie. Jest we mnie dużo ciekawości świata, więc kocham podróże. Lubię zachwycać się pięknymi widokami, poznawać nowe miejsca, ich historię, rozmawiać z ludźmi, przeżywać nowe fascynacje. Zawsze przy tym uczę się czegoś nowego, co pozwala mi lepiej zrozumieć świat. Takie doświadczenia bardzo nas wzbogacają. Myślę, że nasze prawdziwe bogactwo to właśnie suma tych pozytywnych wrażeń, emocji, doświadczeń. Bo to oznacza, że czerpiemy z życia pełnymi garściami.
Mówimy tu dużo o miłości, ale przecież w swoich książkach piszesz nie tylko o miłości, o romansach. Twoje książki są dużo bogatsze, są w nich różne intrygi, które trzymają w napięciu do ostatniej strony. Skąd czerpiesz pomysł na fabułę?
Trudno jest mi powiedzieć. Jak zawsze z życia. Jeszcze będąc w szkole zakochałam się i napisałam o tym opowiadanie, które odłożyłam do szuflady. Kiedy po kilku miesiącach po nie sięgnęłam, wydało mi się szalenie nudne. Wtedy zrozumiałam, że aby książka była dobra, musi mieć intrygę, musi się w niej coś dziać. Wątek miłosny tylko to wszystko spaja i sprawia, że jeszcze mocniej przeżywamy losy bohaterów. Ale trudno jest wymyślić naprawdę dobrą intrygę. To wielka sztuka.
Twoja ostatnia książka, „Zakochani w Brukseli”, pokazuje Polaków odnoszących sukcesy poza krajem. Jest pod tym względem bardzo pozytywna. Wciąga czytelnika dzięki świetnej fabule i dobremu językowi. Czy pisząc ją, miałaś z góry ustalony scenariusz, czy też to twoje postaci prowadziły cię w trakcie pisania?
Kiedy zaczynasz pisać książkę, masz jedynie mgliste wyobrażenie o tym, o czym ona będzie. Pierwszą scenę zawsze mam w głowie. Wiem, co się będzie działo dalej, ale nigdy nie ze szczegółami i nigdy do końca. W trakcie pisania przychodzą mi do głowy różne nowe pomysły i pisanie zaczyna „żyć swoim życiem”. Z reguły w połowie książki zaczynam się denerwować, bo nie wiem, jak wyjdę z tych intryg, które namotałam. Ale pomysł na zakończenie zawsze jakoś przychodzi. Potem trzeba tylko dopilnować, żeby wszystko się zgadzało, bo czytelnik zawsze wychwyci niespójności.
Czyli jest w tobie trochę z Dana Browna, amerykańskiego pisarza uważanego za mistrza intryg.
Bardzo bym chciała! To byłby dla mnie zaszczyt. W każdym razie cieszę się, że dostrzegłaś, iż moje książki nie są jedynie o miłości. A Danowi Brownowi na pewno chciałabym dorównać. Intryga wprowadza nas często w nieznany dla nas świat, który dzięki książce odkrywamy, dowiadując się o nim czegoś nowego. Jednocześnie trzyma w napięciu naszą ciekawość. Dla mnie to przepis na udaną książkę.
Z wykształcenia jesteś ekonomistką. Kiedy poczułaś, że chcesz zostać pisarką?
Pisarką chciałam zostać od dziecka, ale traktowałam to jak mało realne do spełnienia marzenie. Pochodzę z rodziny, w której trzeba było mieć konkretny zawód, przynoszący konkretne pieniądze. A pisanie, szczególnie fikcji, było traktowane jak niegroźne bujanie w obłokach. W mojej rodzinie nie było tradycji artystycznych, więc prawdopodobnie dlatego nikt moich marzeń o pisaniu nie traktował poważnie. Bez oporów poszłam więc na studia ekonomiczne. Życie jednak tak się potoczyło, że kiedy dzieci poszły do szkoły, a mój mąż dostał kontrakt za granicą, zrezygnowałam z pracy i okazało się, że mam czas na pisanie. Zaczęłam od artykułów podróżniczych, a potem przyszedł czas na powieści. A może do pisania musiałam dojrzeć? Sama nie wiem.
Od wielu lat mieszkasz poza Polską. W jakim stopniu życie na emigracji wpływa na to, o czym piszesz?
Nigdy nie myślałam o emigracji i nigdy nie myślałam o sobie jako o emigrantce. Urodziłam się w Warszawie i tam jest moje serce, choć coraz rzadziej tam bywam. Za granicą poznałam wielu Polaków, którzy pracują w swoich zawodach, zajmują kierownicze stanowiska i odnoszą sukcesy. W ostatniej książce – „Zakochani w Brukseli” – pokazuję takich właśnie Polaków i ich problemy. Grupa tych ludzi z roku na rok coraz bardziej się powiększa, a przy okazji my, Polacy, leczymy się ze swoich kompleksów i zaczynamy się czuć pełnoprawnymi Europejczykami. Myślę, że dobrze, iż ktoś o nich napisał i ich zauważył.
Która z twoich książek jest ci najbliższa? Ile jest ciebie w twoich powieściach?
Wszystkie moje powieści to czysta fikcja. Jest tam dużo z moich marzeń, bo choć teraz uważam się za pisarkę i jest mi z tym dobrze, to czasami budzi się we mnie tęsknota za poważną, „prawdziwą” pracą, jaką mają moje bohaterki. W pewnym sensie nawet im zazdroszczę. Myślę, że każda z nas w dzisiejszym świecie ma potrzebę realizacji zawodowej i osiągnięcia sukcesu na swoją miarę. Jeśli pytasz, która książka jest mi najbliższa, to odpowiem, że wszystkie są mi bliskie, bo to są moje dzieci. Ale pierwsza zawsze będzie miała specjalne miejsce w moim sercu. Dzięki niej poczułam się pisarką, spełniłam swoje marzenie.
W Brukseli zaangażowałaś się we współorganizowanie Kongresu Kobiet, który odbył się w listopadzie zeszłego roku. Czy ruch feministyczny jest ci bliski? Czy można spodziewać się, że w kolejnych książkach będziesz poruszać takie tematy?
Cieszę się, że zapytałaś o Kongres, bo narosło wiele mitów i nieporozumień wokół ruchu feministycznego. Generalnie chodzi w nim o prawdziwe równouprawnienie i możliwość decydowania o sobie. Kongres Kobiet to miejsce, gdzie można posłuchać mądrych kobiet i spojrzeć bardziej krytycznie i wnikliwie na sytuację kobiet w społeczeństwie. Ale również można tam spotkać mnóstwo cudownych kobiet, które myślą podobnie do mnie. W tym sensie jest to więc ruch wzajemnego wsparcia i jest mi bardzo bliski. Bo my, kobiety, powinnyśmy się wspierać. Wyobrażasz sobie życie bez przyjaciółek? Bo ja nie. A co do moich książek, to sądzę, że jak najbardziej są feministyczne – bohaterkami są przecież inteligentne kobiety, które realizują się w pracy.
Wiem, że piszesz nową książkę. Czy możesz zdradzić, o czym będzie?
Kończymy teraz pisać książkę wspólnie z filmowcem Edwardem Porembnym. Jest to zapis jego doświadczeń z kręcenia filmu dokumentalnego w Senegalu. Z relacji wyłania się obraz dzisiejszej Afryki – trochę roszczeniowej, niezrozumiałej, ale na pewno ciekawej. Edward jest postacią nietuzinkową – to Polak, który wyemigrował do Francji i tam zaczął robić filmy dokumentalne. Pracował z takimi telewizjami jak HBO, Al Jazeera, ARTE, TV5MONDE. Dla mnie praca nad tym tekstem była bardzo ciekawym doświadczeniem, a przy okazji dowiedziałam się, jak się robi filmy dokumentalne. Myślę, że będzie to superciekawa lektura.
Aniu, dziękuję ci za rozmowę i życzę sukcesów!
rozmawiała Beata Pawełczyk-Cnudde
Gazetka 149 – marzec 2016