Zamienić mikrofon na deskę kreślarską u szczytu kariery, kiedy sukcesy odnosiło się niemal na całym świecie, to ogromnie ważna decyzja. I choć od ponad ćwierć wieku Urszula Sipińska nie pojawia się na scenie, to jednak ciągle słuchacze o niej pamiętają. I z pewnością nie pozwoli im o niej zapomnieć najnowsze wydawnictwo Warner Music Polska pt. „Najcichsza Pani”, na które składają się 4 płyty, w sumie 80 utworów artystki. Dziś Urszula Sipińska wykonuje swój wyuczony zawód, projektując wnętrza, ale czy architekt nie żałuje zgaszonych świateł i spuszczonej kurtyny? Z artystką rozmawia Filip Cuprych.

Przeczytałem wśród komentarzy pod rozmową z panią, że zawód, który pani uprawia, „jest jak silny narkotyk i kiedy raz się go spróbowało, nie sposób go odstawić”. Może i z początkiem lat 90. pożegnała się pani ze sceną, ale czy naprawdę nie ciągnie pani do mikrofonu?

Nie ciągnie. Co do narkotyku… Nie sposób go odstawić?… Naprawdę…? Przecież chętnie zwiałam z estrady bez syndromu uzależnienia! Jak widać dla mnie estrada żadnym narkotykiem nie była. Swoją drogą trzeba uważać na wszystko, co się mówi do gazet, bo nawet po latach przychodzi osobom publicznym rozliczać się ze słów. Zmieniając temat. Wcale się nie dziwię, że ludzie do dziś są ciekawi właśnie tego mojego miejsca życia. Tyle że mnie biednej już nie starcza wymyślnych słów, by wciąż odpowiadać na pytanie: „dlaczego?”. Od dawna odsyłam więc do moich dwóch książek: „Hodowcy lalek” (2005) i „Gdybym była aniołem” (2010) – to autobiograficzne opowieści. Notabene, miałam frajdę, gdy je pisałam – z pasją, tak jak z pasją przecież śpiewałam. A poza wszystkim życie jest za krótkie, żeby całymi latami robić to samo. Na dodatek, co wcale mi w popisach estradowych nie pomagało, cierpiałam na niedobór miłości własnej, więc tym łatwiej przeszłam z jednego zawodu w drugi, potem trzeci… bez lęku. Ciekawość była silniejsza od strachu.

Pomijając sukcesy, które odnosiła pani w Polsce, nie żal pani decyzji o rozstaniu z estradą, skoro w Szwajcarii, Hiszpanii, Meksyku, Japonii – jak świat szeroki – ludzie wiedzieli, kim jest Urszula Sipińska?

Z tym geograficznym rozmachem za bardzo bym nie przesadzała. Ale miło usłyszeć, że gdzieś daleko są ludzie, którzy wiedzą, że tu, w Polsce, żyje sobie taka facetka jak ja i że jej piosenki były im jakoś potrzebne, że je pamiętają. Właśnie to w moim śpiewaniu było najfajniejsze! Co do żalu… nie patrzę w tył. Niczego nie żałuję. Bo i po co? Życia nie da się przeżyć jeszcze raz. A kiedy nadchodzi zima, przynajmniej mam się czym ogrzać. Na przykład wspomnieniami o mojej kochanej publiczności.

Pani kariera zawodowa trwała około 25 lat. Wydaje się, że to niewiele w porównaniu z jubileuszami najróżniejszych artystów, nie tylko w Polsce. A mimo to ma pani tak potężny dorobek, że tempo pracy, żeby to wszystko osiągnąć, musiało być niemiłosierne.

I było. Przecież śpiewałam, studiując. Choć gdy sięgam pamięcią, to raczej było odwrotnie: studiowałam, śpiewając. Całe sześć lat. Potem jeszcze kilka sporych przerw. Na przykład gdy komuniści zablokowali mnie w telewizji na niemal rok. Może dlatego, że między nami nigdy nie było tzw. chemii? Przykleję przymiotnik do niej i wszystko stanie się jasne: z mojej strony była to chemia toksyczna! No i inna, tragiczna, długa przerwa. Wypadek samochodowy pod Berlinem. Cudem, naprawdę cudem przeżyłam. I fajnie, bo przynajmniej na pożegnanie ze sztuką estradową zaśpiewałam cudną piosenkę o rodzicach. Podobno gra się ją na polskich weselach.

Fot: Grzegorz Dembski / Głos Wielkopolski / Polska Press GrupaObserwując dzisiaj rodzimą scenę, nie ma pani wrażenia, że ludzi śpiewających (bo niekoniecznie artystów) jest wręcz za dużo?

Za dużo? To za mało powiedziane! To mi wygląda na klęskę urodzaju, głównie łowców celebryckich ścianek. A dzisiejsza scena to jakiś supermarket. Niby wszystko można kupić, ale tylko pozornie. Bo jeśli chcemy czegoś wysublimowanego, idziemy do butiku, bo sztuki nie sprzedaje się hurtowo. Tyle że dla producentów zapotrzebowanie to rzecz święta. Muszą się więc liczyć z odbiorcą. A to przecież głównie rzesza młodocianych półproduktów, żyjących w nierealu, przeżuwających tony hamburgerów. Groza! Na szczęście są też inni; młodzi, zdolni i hej do przodu! Aż miło popatrzeć.

Nie ma pani wrażenia, że to jakieś błędne koło: internet ułatwia pokazanie się, ale pokazujących się jest tak wielu, że nie ma z czego wybierać albo są pochowani pod adresami internetowymi, których nikt nie jest w stanie znaleźć?

Jasne, że błędne koło. Internet to 90 proc. ego! Tylko10 proc. służy ludziom jako szlachetne narzędzie. Skutek jest taki, że dziś największą klęską żywiołową człowieka stał się sam człowiek. Strach pomyśleć, co nas czeka.

Niemal każde osiedle ma jakiś swój zespół godzinami grający w piwnicy, ćwiczący i marzący o tym, żeby zaistnieć. O czym dzisiaj powinno się pamiętać i z czym liczyć, zanim postawi się pierwsze kroki na profesjonalnej scenie?

O wielu sprawach już wspomniałam, więc sorry, dzieciaki… zabierzcie się za coś poważniejszego. A podśpiewujcie sobie w domu. Goethe napisał: „Gdzie słyszysz śpiew, tam wstąp, tam dobre serca ludzie mają. Źli ludzie, wierzaj mi, nigdy nie śpiewają”.

Wydaje się, że dzisiaj „artysta” jest produktem, który musi wyglądać (niekoniecznie mieć głos, bo to załatwi komputer), pokazywać się na prawo i lewo, najlepiej w ciasnej koszulce, a jeszcze lepiej bez niej… Czy według pani jest to presja show-biznesu czy może kultura wykreowana przez kolorowe gazety? To się dzisiaj liczy?

Powiem panu, co się dzisiaj liczy: kasa. A jeśli liczy się tylko ona, to… nie liczy się nic! Prócz wyjątków, które tylko potwierdzają regułę.

A jeśli pojawi się talent? Co z jego autentycznością? Przecież wiele wytwórni zgadza się na nowe nazwiska, pod warunkiem że zmienią to, tamto, siamto. Czy na panią też próbowano wpłynąć? Mówiono, że wszystko OK, ale trzeba zmienić to i to?

Nikt na mnie nie wpływał. Ja jedynie uczyłam się siebie u boku mądrych rodziców, potem gościnnie w domu Stasia Dygata i Kaliny Jędrusik. Tam poznałam Wajdę, Kutza, Holoubka i wiele innych znakomitości. Te warszawskie rozmowy były prawdziwym darem od losu. Dlaczego? Z charyzmą i talentem trzeba się urodzić. Ale już osobowość należy kształtować. Wszystko to razem – plus praca i odrobina szczęścia – w moim przypadku chyba zaowocowało. Nie wiem, jak jest dziś, ale ja pewnie potrafiłabym ponegocjować z wytwórniami, gdybym była pewna własnych argumentów artystycznych. Aha… jeszcze coś, to do młodych: nie wystarczy mieć talent. Trzeba to jeszcze umieć udowodnić!

Czy kiedykolwiek musiała pani sprostać odrzuceniu? Czy ktoś czegoś pani muzycznie odmówił? Powiedziano pani, że do czegoś się nie nadaje, że pomysł nie ma sensu, że pani intencje są złe? Jak radziła sobie pani ze stresem nie tylko na scenie, ale dookoła niej?

Na ten aspekt mojej pracy twórczej jakoś się nie natknęłam. I dobrze. Wystarczała mi moja pasja. Jest cholernie zaraźliwa, proszę mi wierzyć.

Czy dzisiaj Urszula Sipińska miałaby szanse na zaistnienie? Czy może nie byłaby zainteresowana?

O nie, nie, nie…! Na gdybanie nie namówiłby mnie nawet sam Arystoteles. Życie to jeden wielki przypadek. Z rozmysłem kupujemy tylko buty, pastę do zębów i firanki, więc w tym jednym przypadku pańskie pytanie pozostawię bez odpowiedzi.

Jednak jakieś porównania ciągle się muszą w pani kotłować. Łatwiej było pracować na estradzie 30–40 lat temu?

Odpowiem tak: jeśli komuś takiemu jak ja niezmiennie zależało na czymś więcej niż tylko „mieć”, to niezależnie od czasów było, jest i zawsze będzie trudniej niż łatwiej. A tak przy okazji, kiedyś powiedziałam sobie: „Sięgaj do gwiazd, bo jeśli wystarczą ci tylko chmury, wylądujesz z nosem w glebie”. Setki razy sama tam lądowałam, ale się podnosiłam. Uparta ze mnie sztuka.

Dość istotny w pani życiu chyba był też wątek emigracji. Mówię „chyba”, ponieważ współczesna emigracja kieruje się nieco innymi powodami. Czy wtedy rozważała pani wyjechanie z kraju? Tak po prostu? Przecież jeśli nie na scenie, to w zawodzie mogła się pani spełnić także poza Polską.

Hmm… Tak po prostu to nie. Spotkałam znakomitego reżysera telewizyjnego w Rumunii. I wielka miłość. Mieliśmy uciec do Madrytu. On uciekł, ja zostałam. Choć istotnie, u boku Valerio Lazarova pewnie zrobiłabym karierę; może nie światową, ale na pewno w Europie. Kiedy myślę o tej przerwanej miłości, czasem jest mi bardzo smutno. Na szczęście zawsze jest coś za coś. Nie zostawiłam brata i siostry w komunie z wilczym biletem. Oboje są dziś profesorami, osiągnęli sukces w życiu. Fajnie jest wiedzieć, że nie żyje się tylko dla siebie.

Dziwi się pani, że ludzie (w każdym wieku) ciągle wyjeżdżają z kraju? Że nie ma już jakiejś romantycznej tęsknoty za „łanami łąk”, bo jest internet, komunikatory, telefony, więc na rozżalenia nie ma poniekąd miejsca?

Wcale się nie dziwię. Gdybym była młodsza, nawet dziś, a może zwłaszcza dziś, wyjechałabym. Mówi pan o komunikatorach. A czy wie pan, że już w 1962 r. Herbert Marshall McLuhan, słynny teoretyk wszech mediów, w swojej „Galaktyce Gutenberga” przewidział coś, co stało się faktem: „światową wioskę”. Przewidział ją i stało się. I dobrze. Ostatecznie można przecież mieć i korzenie, i skrzydła.

Dzisiaj realizuje się pani także jako pisarka. Podobnie jak z muzyką – może pani pozwolić sobie na mówienie tego, co pani chce, czy może pojawiają się jakieś obostrzenia, zastrzeżenia w stylu „tego nie pisz, o tym nie mów, tego nie wydamy”?

O… to temat na książkę. „Lud smoleński” by mnie wypluł na bruk. To wiem na pewno. Ale wiem też i to, że najlepiej sprzedaje się prawda. A prawda przeżyje wszystko. Wystarczy tylko umieć ją opisać.

Architektura wnętrz wydaje się pochłaniać dzisiaj największą część pani życia. Czy nazwisko pomaga w tym zawodzie? Czy „designed by Sipińska” jest magnesem, czy może nadal (jak i na scenie) musi pani konkurować?

Człowiek musi tylko jedno: umrzeć. Pal sześć z tym magnesem, choć nie jest bez znaczenia. Dziś dbam tylko o to, żeby się durnie nie zestarzeć. Starość to przecież stan umysłu, więc czy to będzie architektura, pisanie czy myślenie – ważne, żeby narządy rodne mojej wyobraźni, moich szarych komórek zawsze były zajęte czymś ciekawym, czymś twórczym, czymś swoim. Najważniejsze, by nigdy nie latać na pożyczonych skrzydłach! A wtedy życie, nawet po 70., jak moje, wciąż może być niezłą zabawą. Wierzcie mi.

 

Pani Urszulo, dziękuję za rozmowę.

rozmawiał Filip Cuprych

Gazetka 160 – kwiecień 2017