Jeśli Wielkanoc kojarzy nam się z ogromem przygotowań, a następnie z kilkoma dniami wielkiego obżarstwa, to co dopiero mogli sobie myśleć nasi przodkowie? Widząc nas dzisiaj, pewnie tylko uśmiechnęliby się pod nosem lub posłali nam pełne politowania spojrzenie – bo kiedyś, proszę państwa, to dopiero było świętowanie!

ŚWINIOBICIE I INNE ATRAKCJE

Przygotowania do świąt wystawiały silną wolę wiernych na wielką próbę. Już na kilka tygodni wcześniej (czyli w środku rygorystycznego Wielkiego Postu!) urządzano świniobicia, by potem marynować, gotować, zapiekać czy wędzić ponętnie pachnące mięsa, szynki i kiełbasy… Chyba tylko mistrzowie samokontroli potrafili oprzeć się pokusie spróbowania tych przysmaków! Żeby zająć myśli czym innym, rzucano się w wir robienia porządków – i to jakich! Nie poprzestawano na dokładnym wyszorowaniu domów, ale zabierano się także za bielenie ich murów.

Z kolei po Niedzieli Palmowej gospodynie czekała następna próba nerwów – pieczenie bab i dręczące pytanie: „Czy wyrosną?!”. Baba była bowiem dla pani domu ostatecznym potwierdzeniem umiejętności kulinarnych, a porażka w jej pieczeniu oznaczała wstyd i hańbę! Stosowano więc rozmaite sztuczki: uszczelniano szpary w oknach (by się nie przeziębiła), rozmawiano tylko szeptem (by jej nie zaszkodzić); nakrywano ciasto lnianym obrusem, a po upieczeniu – pierzyną, by baba jak najwolniej stygła. Niektórzy nawet w tym celu kołysali ją na poduszce!

TU SIĘ POŚCI!

Święta Wielkanocne zaczynały się od Niedzieli Palmowej, kiedy to święcono palmy – gałązki wierzbowe. Wierzono, że dzięki swym magicznym właściwościom mogą ochronić dom przed nieszczęściem, dlatego wkładano je za święty obraz. Wcześniej jednak bito się nimi oraz połykano wierzbowe bazie – co miało przynieść zdrowie i szczęście. Natomiast największą atrakcją były uroczyste procesje, podczas których prowadzono drewnianą figurę Jezusa umieszczoną na wózku – na pamiątkę wjazdu do Jerozolimy.

Tu powaga mieszała się z komizmem: najpierw dzieci deklamowały modlitwy, by później wygłosić mniej stosowne wierszyki o poście, śledziu czy o wielkanocnych kołaczach. I tu widać jak na dłoni, co zaprzątało myśli bogobojnych chrześcijan przez długie tygodnie – uciążliwości postnej diety i marzenia o obfitościach wielkanocnego stołu. Bo też żur i śledź, czyli podstawowe składniki jadłospisu minionych tygodni, mogły dać się we znaki! Upust kulinarnej frustracji dawał zwyczaj palenia żuru, który polegał na bieganiu po polach w Wielką Środę z zapalonymi miotłami, aby „zboże lepiej rodziło”. Później popularny stał się pogrzeb żuru i śledzia – w Wielki Piątek (lub w Wielką Sobotę) wylewano garnki z zupą na ziemię, najczęściej pod lasem, a śledzia wieszano na gałęzi. Wszyscy mieli dość postnych potraw!

 

Żeby jeszcze bardziej docenić rozkosze podniebienia, które były już na wyciągnięcie dłoni, w Wielką Sobotę poszczono od samego rana, pijąc tylko wodę święconą.

ZAKRAPIANA… ŚWIĘCONKA

Na święconkę składało się wiele produktów tradycyjnie kojarzonych z Wielkanocą: wędliny, mięsa oraz, oczywiście, jajka. W XVII w. tradycją było, by poświęcić wszystko, co podane zostanie następnego dnia na śniadanie, dlatego też duchowny przychodził z kropidłem do dworu, a potem obchodził wiejskie chaty. (Święcenie pokarmu w kościele jest stosunkowo nowym zwyczajem). Utarło się, że kapłana należy za tę posługę nagrodzić, a więc po poświęceniu i modlitwie częstowano go… domowymi nalewkami. Jak łatwo sobie wyobrazić, po całym dniu ksiądz mógł już być bardzo „zmęczony”, co też nie podobało się biskupom. Grzmieli oni, że duszpasterze nie są potem w stanie godnie odprawiać mszy i pełnić innych swoich obowiązków, przez co sieją zgorszenie, zamiast świecić przykładem.

DO STOŁU PODANO!

Wreszcie nadchodziła Wielka Niedziela i już z czystym sumieniem można było rozpocząć tak wyczekane niepohamowane obżarstwo.

„Stół był okrągły i tak ogromny, że mogło przy nim usiąść ze sto osób. Obok kiełbas, pieczonych w całości prosiąt i kolorowych jaj ułożonych na srebrnych misach stały tam srebrne łódeczki pełne owoców usmażonych w cukrze. Między nimi ustawiono duże figury z ciasta, przedstawiające różne śmieszne scenki.

Dużo miejsca zajmował wielki kołacz, czyli placek, ozdobiony figurami z ciasta przedstawiającymi 12 apostołów otaczających postać Pana Jezusa. Wokół kołacza stały srebrne, pięknie zdobione gąsiorki z winem i złocone wazy z miodem do picia. Inne, mniejsze ciasta, także przyciągały wzrok. Każdy placek wyobrażał jakąś scenkę.

W środku jednego z nich widać było sadzawkę wypełnioną białym miodem. Wychylały się z niej rybki i piękne nimfy, do których strzelał z łuku mały amorek. W samym centrum stał baranek z masła. Był on wielkości żywej owieczki, a oczy zrobiono mu z prawdziwych brylantów.”

Ufff… Całkiem przyzwoite śniadanie wielkanocne, nieprawdaż? Tak właśnie pewien dworzanin opisał świąteczny stół, który widział w pałacu bogatego mieszczanina. Ale to i tak nic w porównaniu z tym, czym próbowali zaimponować swym gościom magnaci. Z fantazji słynął zwłaszcza niejaki Mikołaj Sapieha Pobożny, wojewoda brzeskolitewski i miński, który prawie 400 lat temu zaprosił na wielkanocny poczęstunek innych arystokratów i zaserwował im, bagatela, 12 pieczonych jeleni – które miały odpowiadać wszystkim miesiącom w roku. Widać bogacz miał słabość do symboli, ponieważ na tym się nie skończyło – wokół pieczeni ustawiono 52 ciasta (chyba nie trzeba wspominać, że każde innego rodzaju…) – na każdy tydzień roku. A że rok ma też 365 dni – cóż, je także należało uhonorować, a więc do ciast dołączyło tyleż babek. Trudno powiedzieć, jak wielkim stołem dysponował ów magnat, ale źródła podają, że na środku znalazło się jeszcze honorowe miejsce dla olbrzymiego barana z ciasta, któremu towarzyszyły cztery pieczone dziki – pewnie na cztery pory roku. Cóż, wojewoda musiał mieć zamiłowanie do symetrii!…

Mimo całego przepychu można jednak zauważyć, że różnorodność potraw nie była w tamtych czasach aż tak wielka. Oczywiście królowało mięso – po surowym poście trudno się temu dziwić. Jednak nie było tak dużego wyboru jego gatunków, jak obecnie. Popularne były wołowina, cielęcina i baranina oraz drób: kapłony (czyli wykastrowane i specjalnie utuczone koguty) i pulardy (młode kury). Do prawdziwych rarytasów zaś należała ikra ryb słodkowodnych.

Z FRANCUSKĄ FINEZJĄ

Ale już bliżej naszych czasów, w XIX w., widać wyraźnie wpływ kuchni francuskiej. Specjały wielkanocne stały się bardziej wyrafinowane – serwowano np. pasztety z gęsich wątróbek z dodatkiem a to trufli, a to słoniny, a to madery, i było to jedno z najważniejszych dań podczas świątecznego śniadania. Ale pasztety robiono też z innych mięs, zawsze najlepszych: z bażantów, perliczek, górki cielęcej. Popularna była też balotyna z indyka – czyli indyk faszerowany. Faszerowanie musiało być lubianym zajęciem ówczesnych mistrzów sztuki kulinarnej, bo podawano m.in. faszerowane głowy wieprzowe (ale też, a jakże, wieprze w całości), cielęcinę z kasztanami lub śliwkami oraz ozory wołowe faszerowane np. słoniną. Na mięsie zapędy kucharzy do nadziewania chyba się jednak wyczerpywały, ponieważ, o dziwo, niewiele wiadomo o faszerowaniu… jajek!

W XIX w. na wielkanocnym stole pojawiały się też inne rarytasy – a więc ptactwo leśne (cietrzewie, głuszce czy nawet dzikie kaczki w piórach!), a oprócz tego stosy kiełbas, rolady, pachnące szynki… Gwoździem programu była zaś pieczona świnia lub dzik z nieodzownym jajkiem w pysku.

Amatorzy słodkości też nie mogli narzekać. Obowiązkowe baby i mazurki miały poważnego konkurenta w postaci serownika, czyli pieczonego deseru przypominającego sernik, ale z o wiele większą liczbą żółtek oraz z tzw. cykatami – karmelizowanymi skórkami z pomarańczy, cytryn i limonek, nasączonymi wódką goździkową lub cynamonową. Aż ślinka cieknie…

TROCHĘ SPORTU NIE ZASZKODZI

Zastanawiająco mało wiadomo o dolegliwościach gastrycznych naszych przodków po takim świętowaniu – a przecież po wielu tygodniach postu musieli się wręcz rzucać na te wszystkie pyszności! Może jednak traktowali ewentualne bóle brzucha czy mdłości po prostu jako normalną kolej rzeczy, więc nie zawracali sobie głowy, by o nich wspomnieć? Chyba że uwierzyć im na słowo i uznać, że działały sprawdzone, choć cokolwiek podejrzane sposoby. Przed takim świątecznym obżarstwem zalecano bowiem spożycie pokrzywy usmażonej na maśle lub poświęconego przez księdza chrzanu…

Wygląda na to, że od stołu wstawano niechętnie, bo najpopularniejszą zabawą towarzyską po śniadaniu wielkanocnym było stukanie się jajkami – oczywiście przy stole. Słynna walatka polegała na tym, by stłuc jajko przeciwnika, i była wróżbą na nadchodzący okres.

Być może więc chociaż lany poniedziałek zmuszał naszych przodków do jako takiej aktywności? Wodą oblewali się obficie wszyscy, choć, rzecz jasna, najchętniej młodzież. Cóż to była za radość, by dopaść jakąś śpiącą jeszcze pannę w łóżku i zamienić je w jezioro! W zabawie nie zważano na żadne konwenanse. Jednak w eleganckich środowiskach zwyczaj zmodyfikowano i, powiedzmy, „ucywilizowano”, zastępując wiadra wody – kilkoma kropelkami perfum. Tak to tradycji stawało się zadość, acz bez uszczerbku dla zdrowia, wyglądu i… sukien śmigusowych ofiar. Pewnie też udało się zapobiec niejednemu przypadkowi przeziębienia!

Dość blado przy tym wszystkim wyglądają nasze wielkanocne tradycje. Niech więc jakiekolwiek słowa skargi na nadmiar obowiązków w tym czasie lepiej uwięzną nam w gardle!

 

Halina Szołtysik

Gazetka 170 – kwiecień 2018