Krystyna Mazurówna – polska tancerka, choreografka i dziennikarka pracująca we Francji, solistka Casino de Paris.

Gdyby próbować określić ją w jakikolwiek sposób, należałoby otworzyć specyficzną szufladkę. A tego zrobić się nie da. I choć za chwilę świętować będzie 80. urodziny, Krystyna Mazurówna nie zwalnia. Niektórych szokuje, innych zadziwia, a jeszcze innym imponuje lub staje się dla nich źródłem inspiracji. Przez jednych wynoszona na piedestał, przez drugich opluwana. Krystyna Mazurówna promuje właśnie swoją najnowszą książkę „Nasi za granicą” – o nas wszystkich, którzy opuścili rodzinny kraj i ułożyli (bądź zniszczyli) sobie życie daleko od Wisły.

Zanim porozmawiamy o „naszych za granicą”, chciałbym się dowiedzieć, jaka jesteś ty, ta „nasza” za granicą. Jakie znaczenie ma dla ciebie polskość; czy akcentujesz swoją narodową przynależność, czy też niespecjalnie przywiązujesz do tego wagę?

Nie przywiązuję do tego wagi, ponieważ jestem Polką od urodzenia, która mieszka, tymczasowo, od 50 lat w Paryżu, a uwielbia Nowy Jork, więc właściwie tak naprawdę „u siebie” czuję się w samolocie.

Ale jeśli jesteś gdzieś za granicą i widzisz np. naszą flagę…

Flaga jest jedynie symbolem. A symbole nie są najważniejsze. Ja jestem przeciwna schematom, jak np. patriotyzm. Mnie patriotyzm kojarzy się z szowinizmem. Kiedy jest mecz, powiedzmy, Francja – Anglia, to wszyscy Francuzi są za tym, żeby Francja wygrała. A ja nie rozumiem dlaczego. Ja jestem za tym, żeby wygrał najlepszy. I jest mi wszystko jedno, kim on jest. Nie jestem fanatycznie za tym, że my, Polacy, to czy tamto. Tym bardziej że wiadomo… Polacy na całym świecie nie mają najlepszej opinii i, niestety, jest to uzasadnione. Wyjeżdżały tłumy naszych rodaków, którzy nie mieli żadnych kwalifikacji, żadnego doświadczenia, żadnego zawodu, i mówiło się wtedy „Polak potrafi”. To bardzo popularne powiedzenie, ale z mojego doświadczenia wynika, że także pejoratywne. To znaczy, że Polak coś przekręci, przerobi, naciągnie. A to nie jest powód do dumy. Oczywiście, teraz jest nieco lepiej. Teraz Polacy mają już jakiś bagaż intelektualny czy artystyczny i nie ma się czego wstydzić. Ale myślę, że nie ma sensu przywiązywać zbyt wielkiej wagi do sprawy narodowości.

Po tylu latach w Paryżu chyba niemal wszyscy wiedzą, że jesteś Polką.

Ja się tego absolutnie nie wstydzę. Co prawda urodziłam się we Lwowie, ale wszyscy wiedzą, że jestem Polką. Podkreślam to i mam chyba wszystkie nasze narodowe wady. Łącznie z naszą polską, narodową, zawężoną mentalnością, z którą walczę od 50 lat, ale moje dzieci, które urodziły się już w Paryżu, tego problemu nie mają. Zazdroszczę im trochę.

Ale przesiąkłaś już światem, czy jeszcze płonie w tobie jakiś duch narodowy; przejmujesz się tym, co dzieje się w kraju?

Oczywiście. To jest jednak mój kraj, polski jest jedynym językiem, którym tak naprawdę operuję dość dobrze, piszę tylko w tym języku. Poza tym wielu moich przyjaciół pochodzi z Polski. Mam przyjaciółki; tu, w Paryżu, sprząta u mnie pani z Polski, remonty wykonuje pan z Polski i nie wiadomo dlaczego, ale to są te właśnie ciągoty narodowe.

Przeczytałem gdzieś, że twoja książka to też rzecz „ku przestrodze”. Ale jeśli komuś się nie udało, to wynika to chyba z jego predyspozycji, charakteru, osobowości, podejścia do wszystkiego, czy w końcu – takich, a nie innych zbiegów okoliczności. A te są przecież niepowtarzalne. Czy to znaczy, że mamy się sugerować czyimś niepowodzeniem?

Nie, ale mamy przemyśleć to, co my sami mamy do zaoferowania i czego oczekujemy. To jest ta przestroga. Już dawno wiadomo, że dolary, funty czy euro nie leżą na ulicy i chyba nie po to się wyjeżdża. Bardzo trudno się „przesadzić” w inne otoczenie, inny sposób jedzenia, mówienia, odczuwania i myślenia. To musi być akt świadomy, jeśli chcemy na stałe zmienić miejsce zamieszkania. Kiedy ja przyjechałam do Paryża w latach 60., to mówiło się, że uciekłam z Polski, a ja nie uciekłam. Wsiadłam w samolot i przyleciałam. Mieliśmy to piętno. Na szczęście to się teraz zmieniło, granice są otwarte, każdy może przyjechać, wrócić, kiedy sobie życzy, i chyba ta przestroga polega też na tym. Mam koleżankę, która przez 30 lat mieszkała w Stanach, ciągle myśląc o powrocie do Polski. Chciała się dorobić, żeby mieć na eleganckie mieszkanie, samochód, bo to było tym miernikiem wartości i, niestety, dla wielu ludzi ciągle jest. Po 30 latach wróciła i kupiła sobie to wielkie mieszkanie i samochód i okazało się, że Polska już nie jest ta sama, że jej znajomi nie mają ochoty się z nią spotykać. Ona nie odnalazła tej Polski, na którą czekała. Na tym polegają te przestrogi, które w książce częściowo umieszczam.

Czy twoje obserwacje to tylko anegdoty zawarte w książce, czy może też, po cichu, wyciągasz z nich coś dla siebie, porównujesz swoje życie i osiągnięcia, swoje porażki i niepowodzenia, i wyciągasz jakieś wnioski?

Opisuję też swoje osiągnięcia i porażki, czy po prostu trudną drogę. Wnioski nasuwają się same. Ja tylko przytaczam konkretne przykłady, ale już do czytelnika należy wyciągnięcie wniosków.

Co cię bardziej interesowało, kiedy spotykałaś „naszych” za granicą – ich sukcesy czy porażki i to, jak (lub czy w ogóle) z nich jakoś wybrnęli?

Generalnie ich życie, bo życie składa się przecież z sukcesów i porażek. Przy czym sukces dla mnie nie oznacza od razu nie wiadomo jakiego statusu finansowego. Mam szalony szacunek dla panienki[HS1] , którą poznałam 20 lat temu i która tak wtedy, jak i dziś, sprząta mieszkania. Czuje się dobrze w swojej skórze, doszła do tego, co chciała. Kupiła 3-pokojowe mieszkanie, urodziła troje dzieci, które dziś osiągnęły swoje sukcesy. I ona jest szczęśliwa, zadowolona z siebie, ma poczucie swojej wartości. I to jest najważniejsze. A nie to, czy ktoś coś kupił, sprzedał, zarobił, przekręcił.

W takim razie czy nasze zachowania, pojęcie sukcesu i dążenie do niego, podejście do porażki różnią się w zależności od kraju, w którym mieszkamy?

Otoczenie ma na to szalony wpływ. Inaczej myślimy i żyjemy, kiedy mieszkamy w Radomiu czy Płocku, a inaczej, kiedy żyjemy np. w Nowym Jorku. To nie jest skala wartości. Nowy Jork wcale nie musi być lepszy. Może być trudniejszy czy gorszy i bardziej niebezpieczny. Ale zmieniamy się, dostosowujemy. Gdybym całe życie mieszkała w Warszawie, to na pewno nie myślałabym w ten sam sposób, w jaki myślę teraz. I nie żyłabym też tak samo.

Migracja zależna jest od wielu czynników i wydawać by się mogło, że Polacy cały czas wyjeżdżają z kraju. Odradzałabyś to czy zachęcałabyś do tego?

To zależy od konkretnego przypadku. Trzeba wiedzieć, po co się jedzie. Czy tylko po to, żeby uzbierać na samochód – a wtedy nie ma to sensu – czy po to, żeby poznać świat, poszerzyć horyzonty, żeby spróbować żyć gdzieś indziej. Wtedy jestem jak najbardziej ZA. Nie mogę doradzać czy odradzać. Każdy robi to, co czuje i co by chciał. Tylko niesłuszne jest myślenie, że jak się wyjedzie, to wszystko będzie cudowne. Nie. Będzie trudniej. Nie będzie obok mamusi i tatusia ani znajomych czy ulubionego sklepu. Wszystko trzeba będzie zacząć od nowa. W ogóle, Polska jest krajem o największej liczbie „uchodźców”. My nie chcemy przyjąć ani jednego, ale inne kraje przygarnęły 26 mln Polaków. Jesteśmy krajem, z którego najwięcej osób wyjechało, wyjeżdża i będzie wyjeżdżać. Mam wiele spotkań z czytelnikami w Polsce. Zawsze na początku pytam, czy ktoś z nich wyjechał, wrócił, czy mają migranta w rodzinie, znajomego, który wyjechał z kraju. I podnosi się zawsze las rąk.

Skoro jesteśmy przy wyjazdach z Polski, w twoim przypadku to lata 60. Jak to możliwe, że ówczesny system poczuł się zagrożony tańcem Mazurówny?

No właśnie. To jest kolejny absurd. Byłam niewygodna. Nie szłam w tym samym szeregu, co wszyscy. Teatr Wielki opuściłam na własne żądanie. Teatr Wielki oferował mi posadę do emerytury, Mira Zimińska namawiała mnie, żebym poszła do Mazowsza. Ale to wszystko nie było w moim stylu i nigdy bym się tam nie odnalazła. Dla systemu to, co było inne, było niepokojące.

Masz czasami wrażenie, że ówczesna – twoja – emigracja była ciekawsza pod względem okoliczności, realiów, napięcia, sytuacji politycznej, a dzisiaj się po prostu wsiada w samolot i wylatuje?

I dlatego jest łatwiej. W razie czego zawsze można szybko wsiąść w samolot i wrócić. A za dwa tygodnie można znowu wyjechać. W latach 60. po prostu dostałam bilet w jedną stronę i wiadomo było, że nie ma mowy o powrocie. I to było jak rzucenie się na ocean. Albo się utopię, albo się nauczę pływać.

Czy traktujesz Polaków za granicą jako ambasadorów naszego kraju? Takich, którzy nie dostają nagród, orderów, gratulacji i podziękowań za promocję Polski głównie dlatego, że nie znamy ich z pierwszych stron gazet?

Niby tak, ale nie przesadzajmy z poczuciem narodowości, które miałoby być chwalebne. Każdy z tych ludzi walczy o siebie, co wcale nie jest naganne. Każdy walczy o to, żeby znaleźć swoje miejsce, żeby nauczyć się języka, znaleźć pracę, która nie będzie uwłaczała, dać radę od pierwszego do pierwszego. Ciągnie jednych do drugich. Są ośrodki polskie, gazety polskie itd.

Masz świadomość tego, że „Nasi za granicą” to właściwie książka, która nigdy nie będzie skończona? Nigdy nie poznasz wszystkich historii naszych rodaków poza granicami kraju…

Ale może te historie mogą być mniej bolesne, bo niektóre są naprawdę bardzo przykre, łącznie z samobójstwami, bo też mam i takich bohaterów książki. Może ta książka będzie przestrogą, że nie jest łatwo i nie wiadomo, czy gra warta jest świeczki, czy ludzie się odnajdą w nowych realiach. Jeśli tak, to świetnie. Wszystko w życiu powinno być sprawą wyboru, ale ten wybór musi być świadomy. Musimy wiedzieć, o co nam chodzi.

Czy to w pewnym sensie otwarta furtka dla kolejnych części książki?

Właściwie wszystkie moje książki są o tym samym – o moich przeżyciach. Ale są tego różne aspekty. Następna będzie po prostu o miłości.

Dziękuję za rozmowę.

rozmawiał Filip Cuprych

Gazetka 176 – listopad 2018