Jako od wielu już lat praktykujący psycholog dochodzę do dość smutnego wniosku – że w dużej części przypadków to my sami jesteśmy dla siebie najzwyczajniej w świecie niedobrzy. I szczególnie podkreślam tu słowo „MY”. Jesteśmy dla siebie nieznośni, nieczuli, niewyrozumiali, niecierpliwi, niewspółczujący, nietolerancyjni, nieszanujący swoich potrzeb i uczuć. To tak w wielkim skrócie, bo mogłabym tu przytoczyć znacznie więcej przymiotników rozpoczynających się od „nie”. Często największemu przyjacielowi nie powiedzielibyśmy tego, co kierujemy w myślach do siebie samych. Obelgi, przekleństwa, złorzeczenie: „i co ja zrobiłam, dlaczego jestem taką kretynką”, „nie umiem tego i nigdy się nie nauczę”, „jestem debilem” lub zwykłe „no tak, przecież od początku było wiadomo, że mi się nie uda” itp. Karzemy siebie i rugamy, jak tylko się da.fot. fotolia

Tak się tylko zastanawiam… Bo skoro myślenie jest energią i ma moc sprawczą, to co tak naprawdę sobie robimy? Dlaczego tak bardzo siebie dręczymy i okaleczamy? Dlaczego życzymy sobie gorzej niż największemu wrogowi? Z jakiego powodu sobie umniejszamy, sabotujemy własne starania, marzenia i chęć rozwoju? Bo zapewniam państwa, że to, co o sobie myślimy, ma zasadniczy wpływ nie tylko na nasze postrzeganie otaczającego świata, ale w wielkiej mierze na to, jak MY się w tym świecie czujemy. Przede wszystkim sami ze sobą – bo w stałym kontakcie ze sobą będziemy do końca życia – a potem z innymi. I czy nie jest przypadkiem tak, że jeśli źle oceniamy i postrzegamy siebie, to również wszystkich dookoła widzimy w podobny sposób?

Jeśli bez chwili zastanowienia ulegamy wewnętrznemu krytykowi, to nie ma sposobu, aby utrzymać choćby względne poczucie własnej wartości. Egzystowanie przypomina wtedy koszmar, w którym postrzeganie siebie jest mocno zniekształcone. Jeśli nie znajdujemy w sobie siły, aby doszukać się miłości własnej i szacunku do siebie, do własnych potrzeb i uczuć, jeśli nie umiemy sobie powiedzieć tak po prostu „jestem w porządku”, to jak chcemy być w życiu spełnieni i szczęśliwi? W jaki sposób chcemy być dobrzy, skoro dla siebie samych jesteśmy tak niedobrzy? Te pytania – i odpowiedzi na nie – są tylko z pozoru proste i logiczne. Niestety kiedy łapiemy się na tego rodzaju myślach, to jest to sygnał ostrzegawczy. Bo jeśli sami siebie nie kochamy ani nie szanujemy, jeśli sobie nie ufamy, to jak możemy oczekiwać tego od innych? Przecież to nielogiczne.

Złych wzorców w zakresie nadmiernej samokrytyki dostarczają nam najczęściej rodzice, którzy kiedy byliśmy mali, byli zestresowani i niezadowoleni z siebie, nie cieszyli się z tego, co mają (być może ich rodzice również tacy byli). Ilu z nas pamięta szczęśliwych, wesołych, uśmiechniętych rodziców? Beztroskich, zrelaksowanych i cieszących się zwykłym, codziennym życiem? Podejrzewam, że wcale nie tak wielu. No właśnie. I ci sami rodzice, aby poprawić sobie nastrój, najczęściej „dołują” dzieci – złośliwymi komentarzami, docinkami, wytykaniem niedostatków itd. Można by rzec: „wychowanie przez umniejszanie”. A stąd już krótka droga do tego, że dzisiaj my, dorośli, robimy dokładnie to samo samym sobie (a być może także i swoim dzieciom). Nasi rodzice pewnie nie chcieli źle (a w każdym razie nie wszyscy) i takie „kuksańce” miały nas zachęcić do mobilizacji w szkole, do większej ambicji itp. Ale czy zachęciły? No właśnie. Miały na nas dokładnie odwrotny wpływ. Ten, kto się nie uczył, po tego typu uwagach miał jeszcze gorsze oceny. Jednak te uwagi zostały nam w pamięci i często powtarzamy sobie te krytyczne słowa. Czym to skutkuje? Tym, że nie wierzymy w swoje możliwości i często wycofujemy z sytuacji, które realnie nie stwarzają dla nas zagrożenia. Nie szanujemy swoich uczuć, tylko podejmujemy działania, wcale się nie zastanawiając, czy mamy na nie ochotę, czy są dla nas dobre. Ba… niektórzy wchodzą w relacje z osobami, które im także w dorosłym życiu zatruwają codzienność krytykanctwem.

Umniejszanie samemu sobie to destrukcja jakich mało i zniszczenie psychiczne. Skutkiem takiego myślenia są wszelkiej maści zaburzenia emocjonalne, samookaleczenia, zaburzenia odżywiania, nałogi, nerwice, problemy w relacjach i w rodzinach. Niektórzy tak bardzo źle o sobie myślą, że mówią wprost: „jestem nic niewarta”, „po co chodzę po tej ziemi”. Wynikiem ulegania umniejszaczom są także zarówno pracoholizm, jak i perfekcjonizm. Ciągle niewystarczająco, ciągle nie tak, ciągle za mało, muszę więcej, muszę lepiej, bo to, co robię, jest za słabe.

Połowa sukcesu w podjęciu walki z wewnętrznym krytykiem to uczciwa, rzetelna diagnoza, co tak naprawdę się z nami w środku dzieje. To nic innego jak rozpoznanie u siebie tego mechanizmu i nazwanie go. Jeśli nie mamy w sobie miłości własnej, musimy rozpocząć od podstaw naukę kochania i szanowania siebie samego. Takim, jakim się jest – z wadami i niedostatkami. Bardzo istotne są tutaj pozytywne doświadczenia. Ważne, aby dać sobie zrozumienie i choć trochę akceptacji dla tego, kim jesteśmy i co sobą reprezentujemy. Warto też pamiętać, że jeśli ktoś nas umniejsza, to w gruncie rzeczy mówi nie o nas, ale o sobie samym. Sam czuje się na tyle nieważny, gorszy i mały, że nie radząc sobie z tym, przenosi to na nas. Tylko w ten sposób, kosztem innych, umie sobie podnieść samoocenę. Ważne jest przy tym, aby dać sobie prawo do błędów, aby powiedzieć sobie: „tak, nie jestem idealny/idealna”. A z drugiej strony – czy naprawdę musimy być idealni? Po co? Dla kogo? Każdy z nas ma jakieś słabe punkty i braki. I to wcale nie jest złe, bo w ten sposób zawsze możemy się czegoś nowego nauczyć, nad czymś w sobie popracować, a także czegoś się dowiedzieć o świecie i innych.

Jak się okazuje, dla wielu z nas prawdziwą sztuką jest akceptowanie, szanowanie, a przede wszystkim kochanie siebie samego – takim, jakim się jest. Z całego serca życzę więc państwu mądrej i wyrozumiałej miłości własnej.

 

 

Aleksandra Szewczyk

psycholog

  1. 0486 76 05 98

 

Gazetka 185 – październik 2019