Niech pierwszy rzuci kamieniem, kto nie przeżywał w swoim życiu psychicznych katuszy z powodu nieustannego zamartwiania się, bezsennych nocy i emocjonalnie przytłaczających chwil. Zamartwianie się sprawia, że wszystko zastyga w bezruchu, a my nie widzimy wyjścia z danej sytuacji. Trwamy w odrętwieniu, trawieni wewnętrznym smutkiem i strachem o to, co przyniesie przyszłość. Coraz częściej dręczymy się też tym, na co nie mamy wpływu. Sen z powiek spędzają nam sprawy ważne, jak i te, które obiektywnie zupełnie nie zasługują na naszą uwagę. A jednak powodują w nas lęk i nieprzyjemne odrętwienie. Zamartwianie się, często na zapas, sprawia, że nie może być mowy o czerpaniu przyjemności z życia. Cały nasz umysł i nasze jestestwo wypełnia lęk, który leży u podstaw martwienia się. I żeby choć nam to w czymś pomogło, posunęło sprawy w dobrym kierunku. Tymczasem zamartwianie się nie sprawia, że sytuacja zmierza ku pozytywnemu rozwiązaniu, niczego też nie przyspiesza. Sprawia jedynie, że zaczynamy się coraz bardziej zapadać w sobie i w swoich czarnych myślach. I tak pozostajemy w paraliżującej serce i umysł czarnej dziurze po brzegi wypełnionej zmartwieniem.

Zwróćmy uwagę, że już w samym słowie „zamartwianie się” czy „martwienie” zawiera się czynienie martwym, uśmiercanie, martwość. Martwość stanu ducha, martwość sytuacji. I tym właśnie jest martwienie się. Jest czynieniem siebie, a czasem także i wszystkiego wokół siebie – w jakimś sensie martwym. To tak jakby obserwować otaczający świat, nie dostrzegając w nim realnego życia. Z zamartwianiem się jest zresztą trochę tak, jak z magicznym zaklęciem o potężnej sile rażenia. Martwiąc się, tworzymy milion mrocznych scenariuszy, wyobrażamy sobie wszystko, co najgorsze, w najróżniejszych możliwych konfiguracjach, nie dopuszczając do siebie choćby nikłej szansy na pozytywny rozwój zdarzeń. Nie śpimy, nie jemy, czasami nie chodzimy do pracy, jesteśmy odrętwiali i czekamy na koniec – koniec świata, koniec życia, koniec naszej przyszłości.

Powiedzmy sobie jednak uczciwie – ile razy było tak, że koniec już się zbliżał, a my jednak powoli lub za sprawą nieoczekiwanych dobrych zdarzeń bardzo szybko wychodziliśmy na prostą? W starożytności mądrze mawiano „pantha rei”, czyli „wszystko płynie”. Tak, w naszym życiu wszystko nieustannie się zmienia i w zasadzie jedyną stałą jest to, że nic nie jest stałe. A to z kolei oznacza, że nawet najbardziej dramatyczna sytuacja może się zmienić na co najmniej kilka sposobów. Czasem zależy to od nas, czasem nie. Mało tego, podjęcie jakiejś decyzji wcale nie musi sprawić, że stanie się tak, jak postanowiliśmy – życie może potoczyć się inaczej. Ale to niekoniecznie musi oznaczać gorzej.

Z martwieniem się jest jak z samospełniającą się przepowiednią. Jeśli spodziewamy się najgorszego i przywołujemy to swoją postawą życiową i myślami, jeśli siebie straszymy – to właśnie to otrzymujemy od życia, czarnowidztwem kreując swój los. A czy nie rozsądniej i zdrowiej byłoby zamiast tego zebrać informacje i opracować strategię działania, albo nawet kilka strategii? Czy takie zachowanie nie jest racjonalne i zbawienne dla naszego dobrostanu psychicznego? Bo przecież od zamartwiania się sytuacja się nie poprawi. A my, nastawieni psychicznie na odbiór jedynie czarnych scenariuszy, tylko tak widzimy rozwiązanie problemu. Trudno w takiej sytuacji o racjonalne myślenie, bo w głowie zajętej zamartwianiem się nie ma już na to miejsca.

Kiedy już zatem złapiemy się na tym, że zaczynamy się czymś nieustająco martwić, to trzeba powiedzieć sobie „basta!” i wszystkimi możliwymi sposobami spróbować zablokować negatywne myśli. One przecież i tak nie doprowadzą nas do rozwiązania problemu. Zawsze można sobie głęboko postanowić, że dopiero kiedy wydarzy się czarny scenariusz, będziemy rozważali, co zrobić. W innym przypadku jest to martwienie się na zapas. A jeśli nie wiem, co się zdarzy, to po co snuć w głowie najgorsze wizje?

Co zatem mądrego możemy zrobić, aby martwić się mniej? Nie ma magicznej formuły, która zadziała na wszystkich, z pewnością jednak możemy postarać się uporządkować swoje myśli, wspomagając się następującym scenariuszem.

Zasada pierwsza

Staraj się, na miarę swoich możliwości, żyć odgrodzony od przeszłości i przyszłości. Nie przejmuj się tym, co będzie, bo albo to się zdarzy, albo nie. Po prostu żyj od poranka do zmierzchu. Żyj tu i teraz, ponieważ do przeszłości już nie wrócisz, a przyszłości jeszcze nie ma.

Zasada druga

Kiedy dopadną cię prawdziwe kłopoty, wypróbuj następującą formułę:

  1. a) przemyśl, jakie mogą być najgorsze konsekwencje tego, co się wydarzyło;
  2. b) przygotuj się psychicznie na ich przyjęcie (to nie znaczy: zacznij się martwić i cierp z tego powodu na ból serca lub głowy!);
  3. c) potem spokojnie próbuj ocalić od najgorszego, co tylko można. Napisz na kartce, co możesz w danej sytuacji zrobić. Bardzo mądre przysłowie mówi: „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło” – i jest to najlepsze zobrazowanie naszych czasem pozornych i z perspektywy czasu nieistotnych strat i kłopotów.

Zasada trzecia

Nie zapominaj, że zdrowie jest najwyższą ceną, jaką możesz zapłacić za zmartwienia. Staraj się zatem zrobić wszystko, aby zachować swój dobrostan psychiczny także i w ciężkich życiowych chwilach. Nikt ci bowiem zdrowia nie wróci i nie ukoi twojej udręczonej zmartwieniami duszy.

W dzisiejszym zwariowanym i pełnym złowieszczych wiadomości świecie, w nieustannie zmieniającej się rzeczywistości trudno jest nam się nie martwić. Nasz umysł i serce narażone są na stres i stany lękowe. Trzeba jednak starać się zrobić wszystko, co można, aby przestawić swój tok myślenia na efektywne sposoby radzenia sobie z zamartwianiem się. Życie mamy jedno i warto je przeżyć w pokoju i bez zmartwień, które odbierają nam siłę i energię. Martwienie się nie zabierze nam jutrzejszych problemów, ale zabierze dzisiejszy spokój.

Aleksandra Szewczyk

psycholog

    T. 0486 76 05 98

 

Gazetka 195 – październik 2020