Uczucie złości ma chyba najgorsze konotacje. Bo przecież mówi się, że „złość piękności szkodzi” czy „nerwy w konserwy” i tym podobne. Wniosek z tego, że jawne wyrażanie i okazywanie złości jest bardzo niemile widziane. Czy zatem złość sama w sobie jest zła? I dlaczego często się jej boimy i unikamy jak ognia? Zacznijmy od zastanowienia się, po co nam w ogóle emocje. Są one bezcennym wyposażeniem biologicznym i pojawiają się niezależnie od naszej woli. Strach informuje nas o zagrożeniu, smutek o przeżywanej stracie, a radość o tym, że wszystko dobrze i szczęśliwie nam się układa. Złość natomiast daje sygnał o naruszeniu naszych granic, o dziejącej się nam subiektywnie odczuwanej krzywdzie. Złość ma też specyficzną ścieżkę biologiczną i tendencję do działania, do stawiania granic i walki o swoją przestrzeń, wartości i potrzeby. Można powiedzieć, że jest naszym adwokatem, obrońcą i rzecznikiem naszych racji. Jak zatem wykorzystać ją konstruktywnie i tak, aby nie krzywdziła innych?

Dobrze wyrażona złość to komunikat o tym, jak odbieramy zachowanie drugiej osoby, w jakie nasze wartości ono godzi, jakie mamy oczekiwania i jakie będą konsekwencje, jeśli druga strona będzie nas dalej ranić swoim zachowaniem. Tak w każdym razie w teorii wygląda zdrowe zamienienie uczucia złości na słowa. A co robimy zazwyczaj? Karzemy kogoś milczeniem, strzelamy trzydniowego focha, żądamy, aby nasz partner sam się domyślił, o co nam chodzi, przy pierwszej lepszej okazji bierzemy odwet za swoje krzywdy, ignorujemy własną złość, staramy się ją stłumić alkoholem lub innymi używkami albo przykrywamy trudną dla nas sytuację bezradnością i łzami.

Często wyrażamy złość niejasno i nie wtedy, gdy się pojawia; czasem nawet okazujemy ją wcale nie wobec tej osoby, która jest jej źródłem. Czy w tych przypadkach uczucie złości spełnia swoją funkcję? Czy sprawi, że partner lub dziecko zmienią swoje postępowanie? Zdecydowanie nie. Nie informujemy bowiem drugiej strony w sposób jasny i klarowny, że narusza nasze granice i że dzieje się nam krzywda. Weźmy pierwszy z brzegu przykład. Zmęczona nadmiarem obowiązków żona ma poczucie, że tylko ona aranżuje wspólny czas z mężem i chciałaby, aby wkładał on w to więcej wysiłku. Od miesięcy jest na niego zła (a nawet wściekła), ale nie mówi mu o tym wprost. Tymczasem zbliża się kolejny weekend, a mąż, nieświadomy jej potrzeb, znów nie zamówił opiekunki do dziecka i nic nie zorganizował, co żona automatycznie odbiera jako brak zainteresowania nią i lekceważenie. Trzy miesiące później są jej urodziny i mąż przychodzi do domu z kwiatami, na co żona odpala grubą artylerię i mówi: „No, ty to się umiesz popisać, kiedy chcesz, szkoda tylko, że na co dzień masz wszystko gdzieś”. Hmm... W sumie nic wielkiego się nie stało, ot, żona jak zwykle niezadowolona, pomyśli mąż. Czy jej uwaga coś zmieni? Poza tym, że popsuje dzień urodzin, to zupełnie nic. Dlaczego jednak mąż nie weźmie sobie jej uwagi do serca? Bo żona nie wyraża złości wprost, ale tłumi ją w sobie miesiącami (a bywa, że i latami), przez co nie daje szansy ani sobie, ani mężowi na zrozumienie, jakie ma potrzeby. W końcu skumulowana złość przejęła kontrolę i żona zamieniła ją na złośliwość w innej sytuacji niż ta, której złość dotyczyła. Mąż nie otrzymał informacji, że żona ma oczekiwania co do wspólnych weekendów. Nadal nie wie, że jego brak propozycji spędzania czasu rani żonę. Poczuł się za to ukarany za wręczenie urodzinowego bukietu niemiłą i podkopującą jego starania uwagą.

Unikanie wyrażania złości wprost często prowadzi do tzw. „biernej agresji” – zakamuflowanej i niewidocznej na pierwszy rzut oka. To są np. „ciche dni”, gdy pozornie nic złego się nie dzieje, a tak naprawdę jedna ze stron bierze odwet za coś, o czym nie mówi wprost. Warto pamiętać, że niewypowiedziana złość odkłada się i kumuluje, aby przy jakiejś okazji wystrzelić jak lawa i zalać wszystko, co w zasięgu wzroku. Gdy bowiem nasze mechanizmy obronne są słabsze, skumulowana złość w taki lub inny sposób znajdzie swoje ujście. Wtedy odpłacimy drugiej stronie za całość, i to nawet z nawiązką. Niech zapamięta.

Pojawia się zatem pytanie – skoro jedyną zdrową drogą jest wyrażenie złości wprost, jasno i klarownie, to dlaczego tego nie robimy? I tu odpowiedzi jest całkiem sporo.

Po pierwsze, nie wyrażamy złości wprost, myśląc, że w ten sposób chronimy związek. Jest dokładnie na odwrót – ponieważ nie mówiąc partnerowi o tym, co nas złości, nie przekazujemy mu prawdy o sobie, nie odsłaniamy się ze swoimi oczekiwaniami, ale tłamsimy jakąś część siebie i związek się wyjaławia. Chroniąc drugą osobę przed naszą złością, budujemy mur.

Po drugie, często unikamy złości, bo w wielu z nas własna złość budzi lęk. Bywa, że dorosły człowiek, który miał agresywnego rodzica, obiecuje sobie, że nigdy nie będzie taki w stosunku do swoich dzieci. Wyrzeka się złości, przez co wyrasta na osobę, która nie umie wejść w konflikt, bronić swoich racji, stawiać granic. Własna złość może budzić lęk także ze względu na siłę lub dlatego, że jest uczuciem konfliktowym, czyli dotyczy osoby kochanej.

Niestety jako dorośli często nie radzimy sobie z własną złością, bo gdy byliśmy dziećmi, nikt nam nie pokazał, jak ją zdrowo wyrażać. W efekcie przekazujemy tę nieumiejętność własnym dzieciom i tak błędne koło złości toczy się dalej. Złość ma wiele twarzy, bardzo różnie wpływa na nasze życie. Zwykle niefortunnie. Bywa jednak pożyteczna, z jakiegoś przecież powodu jest nam dane ją odczuwać i tylko od nas zależy, jak ją wykorzystamy.

 

Aleksandra Szewczyk

psycholog

 

Gazetka 209 – marzec 2022