11 kwietnia br. UE zgodziła się na odroczenie brexitu do 31 października. Strach przed kosztami chaotycznego rozwodu z Londynem stał się kartą przetargową także w rękach Brytyjczyków. Przywódcy 27 krajów Unii Europejskiej i Theresa May zgodzili się na przesunięcie brexitu z 12 kwietnia na 31 października. To zgodne z pomysłem Donalda Tuska „odroczenie elastyczne”, bo jeśli Brytyjczykom uda się wcześniej ratyfikować umowę rozwodową, to także wcześniej wyjdą z UE.

Wielka Brytania, pozostając członkiem Unii do 23 maja, musi przeprowadzić wybory do Parlamentu Europejskiego. Gdyby tego nie zrobiono, kraj zostałby usunięty z Unii już 1 czerwca. Rząd Wielkiej Brytanii zobowiązał się do „lojalnej współpracy” w ramach Unii, co oznacza m.in. niekorzystanie z prawa weta podczas negocjacji o budżecie na lata 2021–27.

Unia zastrzegła, że w tym dodatkowym czasie nie będzie zmieniać obecnego projektu umowy brexitowej, w której Londyn gwarantuje zachowanie praw obywateli Unii mieszkających i pracujących na Wyspach, obiecuje stopniowe uregulowanie wszystkich długów wobec wspólnej kasy UE (40–60 mld euro), a także godzi się na „irlandzki bezpiecznik”, czyli na specjalne rozwiązania na rzecz uniknięcia pobrexitowych kontroli na granicy między unijną Irlandią a brytyjską Irlandią Północną (to one stały się główną przeszkodą dla ratyfikacji w Izbie Gmin).

Natomiast Unia jest gotowa do nawet bardzo szybkich zmian w towarzyszącej umowie „deklaracji politycznej”, która wskazuje główne kierunki rokowań traktatu o polityczno-gospodarczych relacjach UE–Londyn już po brexicie.